Kompleks Świątyń Angkor


Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 6


27 grudnia 2003 (sobota) – Angkor (Kambodża) i Ho Chi Minh (Wietnam)

Kolejny dzień rozpoczął się od ostrych negocjacji z Kambodżanami. Bardziej niż skłonni byli nas zabrać swoimi motocyklami wokół całego Angkor, ale nie byli skłonni w ogóle ujawnić, ile za to chcą. Nauczeni doświadczeniem nie spuszczaliśmy z tonu. W końcu dobiliśmy targu. Była piąta rano, kiedy zmierzaliśmy na motocyklach do Angkor Wat, najsławniejszej ze świątyń całego kompleksu Angkor. Tam czekało na nas budzące się słońce. 

Na powierzchni całego „Zagubionego Miasta” Angkor znajduje się ok. 100 świątyń wybudowanych między IX a XIII wiekiem, kiedy to cywilizacja Khmerów przeżywała szczyt swej świetności. Khmerowie panowali na przestrzeni od dzisiejszego Południowego Wietnamu na północ do Yunnan w Chinach oraz na zachód od Wietnamu aż do Zatoki Bengalskiej. Porażające...

Słońce nie zawiodło. Wstało i tym razem, oblewając całą świątynię swymi promieniami. Z małej polanki obserwowaliśmy powoli wyłaniające się kształty trzech charakterystycznych, schodkowych kopuł. Ruszyliśmy wybrukowanym szlakiem w kierunku świątyni. Po drodze odwiedzaliśmy tajemniczego przeznaczenia zabudowania z szaro-czarnych kamieni. Gdy dotarliśmy do samej świątyni naszym oczom ukazał się przygnębiający widok. Wokół świątyni mnóstwo walających się bloków skalnych, które odpadły od jej fragmentów, żadnych zabezpieczeń przed atakami zachłannych turystów, brak prac konserwatorskich... 

Widok z Angkor Wat

Siedząc tam na górze myślałam o tym, jak to miejsce będzie wyglądało za dwa, trzy lata. Poczułam smutek... ale jednocześnie też wdzięczność, że jeszcze dane mi było zobaczyć coś tak wspaniałego. 

Jak zwykle wszystko kręci się wokół pieniędzy. Żeby wejść do Angor każdy turysta musi zapłacić ok. 20USD. Cały kompleks jest wpisany w rejestr UNESCO jako World Heritage, a co za tym idzie odpowiednie sumy pieniędzy są przelewane na jego konserwację. Niestety każda suma dostaje się w ręce jakiejś firmy paliwowej (tak przynajmniej głosi plotka), która, jak nietrudno zgadnąć, nie zaprząta sobie głowy jakimiś tam świątyniami. Nóż się w kieszeni otwiera...

Jak już sobie tak pomyślałam to spojrzałam w dół i zdjęła mnie totalna trwoga. Mimo że wejście było bardzo trudne (wysokie na ok. 30cm, nierówne, oszlifowane przez deszcz, kamienne schody, o szerokości ok. 15cm i całkowitej wysokości ok. 50m) to zejście wydało mi się zupełnie niemożliwe. Tym bardziej, że mam bardzo osłabione kolano. Oczywiście należało zapomnieć o jakiejkolwiek poręczy, czy zabezpieczeniu. 

Jedyna droga - prawie pionowe schody w dół

Tak więc, z wiadomych powodów nie spiesząc się, zdecydowałyśmy się z moją Współlokatorką na spacer po szczycie świątyni. Od czasu do czasu nerwowo szukałyśmy wzrokiem innej możliwości zejścia na dół. Dawno nie miałam takiego stracha. W końcu wypatrzyłyśmy zejście z chyboczącą się poręczą wykonaną z jakiegoś metalowego prętu. I tak tyłem, co by nie spoglądać śmierci w oczy, zeszłyśmy na dół. Katharsis.

Mimo że najsłynniejsza, Angkor Wat nie wzbudziła we mnie aż tak wielkiego zachwytu (z drugiej strony w jaki sposób oni to wybudowali to ja nie mam pojęcia). O wiele bardziej podobał mi się Bayon, a już Ta Prohm totalnie zaparła mi dech w piersiach. Po drodze oczywiście zaglądaliśmy do mnóstwa innych świątyń i praktycznie pod koniec dnia poczuliśmy przesycenie scenerią świątynną. To jest możliwe.

Wracając do eskapady... Świątynia Bayon jest bardzo charakterystyczna ze względu na ok. 200 wykutych w kamieniu twarzy lodowato uśmiechającego się Avalokitesvara. Czasem twarze są tak zakamuflowane, że dopiero po baczniejszym przyjrzeniu się, można kształt ich wydobyć z kamiennych bloków. Twarzy jest mnóstwo, jedna na drugiej... Przytłaczające...

Bayon i mnóstwo twarzy wykutych w skalnych blokach

Lodowaty uśmiech na twarzy Avalokitesvara

Ta Prohm natomiast wprawiła mnie w ekstazę. Otóż cała świątynia buddyjska pozostawiona została miłosnemu uściskowi dżungli. Wygląda to dokładnie jak z filmów o Indiana Jones. Porośnięte zeschniętym mchem (bo to pora nie deszczowa była), owite konarami oraz korzeniami drzew posągi, budyneczki, wąskie przejścia... 

Ta Prohm w miłosnym uścisku dżungli

Ta Prohm – sceneria niczym z filmów o Indiana Jones

Trudno opisać uczucia, które towarzyszyły mi przy zetknięciu z tą tajemniczą cywilizacją. Oglądając te wszystkie świątynie czułam ogromny respekt i niemalże nabożny podziw dla wysiłku i sprytu, jaki włożono w całe przedsięwzięcie. Niemalże każda świątynia przytłaczała swoim dostojeństwem obecności Czegoś i groźbą tajemnicy nie do pojęcia. 

Wieczorem udaliśmy się na lotnisko, gdzie jeden z Kambodżan wyznał mi miłość. W Kambodży żona kosztuje ok. 2000USD. Te ładniejsze ok. 3000USD... (Jako obcokrajowiec nie kosztowałam chyba nic. Hehe.) Nie dziwota, że na każdym kroku chcą biednego turystę oskubać („tak dowóz na sunset był za darmo, ale należy się tyle i tyle")... Trzeba się naprawdę wystrzegać. Nawet za możliwość opuszczenia Kambodży należy zapłacić 15USD. 

Wieczorem dolecieliśmy do Ho Chi Minh. Powitały nas szczury biegające po chodniku oraz pan siusiający na jego środku.


28 grudnia 2003 (niedziela) – Ho Chi Minh (Wietnam)

Przyszedł czas na zwiedzanie Ho Chi Minh (tudzież Sajgonu, choć w rzeczywistości to jedynie dzielnica Ho Chi Minh). Zaczęliśmy od War Crimes Museum, gdzie można było zobaczyć mrożące krew w żyłach zdjęcia z czasów kolonizacji francuskiej oraz Wojny Wietnamskiej. Przy wejściu zobaczyliśmy załamane twarze ludzi, którzy najwyraźniej próbowali się pozbierać po tym, co zobaczyli...

Śmierć, ból, rozpacz, bezsilność, niedowierzanie...

Rezultaty wybuchów bomb z napalmem, bomb fosforowych, bomb...

Konsekwencje zrzucenia przez Amerykanów tzw. agent orange oraz innych toksyn... Deformacje nie do wyobrażenia... Ciała jak harmonijki, z kilkucentymetrowymi odrostami zamiast nóg, z genitaliami na brzuchu... Piekło. Nie do opisania...

Możliwy jest taki moment, kiedy człowiek przestaje być człowiekiem. Widać to w oczach niektórych żołnierzy, którym robiono zdjęcia. W ich oczach można dostrzec pustkę, jaką wojna dokonała w ich człowieczeństwie. W oczach tych widać wiedzę, że ich życie na zawsze zostało odmienione. Bez szansy na ratunek. Bez szansy na powrót do normalnego życia, nawet jeżeli przeżyją...

Wojna jest Złem.

Wieczór spędziliśmy spokojnie. Odgrzebując z popiołów wiarę w ludzkość...



Sihanoukville i Jeziorem Tonle Sap z Phnom Penh do Siem Reap



Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 5

25 grudnia 2003 (czwartek) – Sihanoukville i Phnom Penh (Kambodża)

Następny dzień był cudownie leniwy. Biały piasek, żółte słońce, błękitna woda... Co tu dużo opisywać? Ech...

Byłoby idealnie gdyby nie próbujący zarobić na życie „przenośni” szewcy ze swoimi skrzynkami czy też sprzedawcy owoców (całe kosze noszone na głowach), krewetek, kałamarnic, krabów czy homarów (na przenośnym grillu), chustek, bransoletek, pączków i czego dusza zapragnie.... I ich charakterystyczne „ok.?, ok.?.... ok... later, ok.?!”. Na szczęście były odludne miejsca... Nie zabrakło też białych, którzy zdecydowali się na wiązanie końca z końcem na tym końcu świata prowadząc swoje knajpki. A swoją drogą miejsce to naprawdę godne jest pomyślunku mądrego inwestora...

Świeże owoce na miejscu

Przy okazji nasłuchałam się opowieści o życiu tutejszej kobiety (na zdjęciu po lewej). Maltretowana przez 10 lat przez męża rozwiodła się nie tak dawno i teraz musi zarabiać na życie sprzedając owoce na plaży. Dzieci mieszkają w Phnom Penh. Poza tym rodzice zostali zamordowani przez Pol Pota. Kolejna osoba już mnie nawet nie dziwi... W czasie pogaduszki Pani wykonała dla mnie bransoletkę. Za darmo. To nic, że potem czułam się emocjonalnie zobligowana do zakupu owoców właśnie od Niej... hehe. Business is business... 

Zdarzył się również moment, który zakłócił mój przyjemnie rozmamłany nastrój. Otóż co jakiś naglący czas musieliśmy biec truchtem (piwo nie znosi przebywać w jednym miejscu) do wychodka nieopodal. Wychodek jak to wychodek. Dziura na podwyższeniu z wiadrem do spłukiwania po boku. Po niepokojąco długiej nieobecności moja Współlokatorka przybiegła wyraźnie zaaferowana. Czekała 5 minut przed kiblem tuptając dla otuchy, gdy nagle z wychodka wyszedł postawny Murzyn i powiedział, żeby poczekała chwilę bo ktoś musi się jeszcze ubrać. Po chwili wyszła mała dziewczynka... 

Wieczorem po owocnych negocjacjach wsiedliśmy w taksówkę do Phnom Penh. Żadne z nas nie chciało spać mając w pamięci obcokrajowców, którzy stracili życie w zasadzce na tej właśnie trasie. Było też kilka innych powodów. Mianowicie pan kierowca okazał się mieć zdecydowanie za mocno osłabiony wzrok (co by tak rzec eufemistycznie) do prowadzenia jakiegokolwiek pojazdu. Nawet roweru... Co chwila przyklejał głowę do przedniej szyby w celu rozeznania sytuacji. Dodając do tego mrok, nieoświetlone pojazdy, przebiegające przez drogę świnie, palące się niepokojąco w oddali ogniska, zepsutą klimatyzację, która zmroziła nas prawie na chorobę... to wszystko przyczyniło się do zdecydowanej wyjątkowości tejże przejażdżki. 

Wieczorem w Phnom Penh, tuż przed snem, zaproponowano mi 10g grass’u za jedyne 5$. 

Kolejnego dnia czekała nas kilkugodzinna podróż łodzią przez jezioro Tonlé Sap do Siem Reap, skąd mieliśmy już tylko krok do sławnych świątyń Angkor.


26 grudnia 2003 (piątek) – Jezioro Tonlé Sap, Siem Reap oraz Angkor (Kambodża)

Rano, mimo moich próśb i kogoś innego zapewnień, nikt mnie nie obudził. Na szczęście jestem kobietą i mam szósty zmysł.;) Zdążyłam.

Cała podróż zajęła nam około 6 godzin zamiast deklarowanych 4,5. Ponadto huk silników, wiatr na zewnątrz oraz upał w środku łodzi dały znać o sobie zmęczeniem już wieczorem. Tymczasem płynęliśmy przez ogromne jezioro podziwiając wszystko, co można tylko było. Tonlé Sap (Wielkie Jezioro) jest charakterystyczne z tego względu, ze gdy poziom Mekongu podnosi się, wody jeziora rozprzestrzeniają się ze swych 3500km2 do jeszcze bardziej imponujących 7000km2. Z tego też powodu Tonlé Sap jest jednym z najbogatszych w ryby słodkowodne jeziorem na całym świecie. 

Już niedaleko Siem Reap mogliśmy dostrzec przerażającą biedotę. Rozwalające się, drewniane domy na długich palach, kupy śmieci, obdarte, wychudzone dzieciaki przypatrujące się z zaciekawieniem z brzegu... Na kilka minut przed dobiciem do „portu” przepływaliśmy przez całe pływające wioski z pływającymi domami, z pływającymi kościołami, szkołami i sklepami. 

Biedota tuż przed Siem Reap

Pływająca wioska

Na brzegu znowu zostaliśmy wprawieni w zdumienie. Jakoś tak długo musieliśmy czekać w kolejce... Gdy wyszłam z kabiny moim oczom ukazał się następujący widok. Chybocząca się kładka, na niej dziewczyna z ogromnym plecakiem próbująca za wszelką cenę zachować równowagę, na dole wokół kładki mnóstwo przepychających się Kambodżan z transparentami w rękach (na transparentach nazwiska – nawet nasze!!!), na łódce obcokrajowcy próbujący za wszelką cenę uzyskać swoje jedyne zdjęcie tłoczących się i wykrzykujących ludzi. Spotkania międzykulturowe. Komizm sytuacyjny.

Niedobitki Kambodżan czyhających z nadzieją na
kilka dolców za dowóz do centrum Siem Reap

Droga nam już nie straszna (ech my doświadczeni podróżnicy) – na motocyklu przez piaszczyste wykopki i ogromne kałuże. Miły Kambodżanin opowiada mi, że kiedy jezioro wylewa to łódka dopływa tam do tamtej góry – wtedy można od razu jechać po asfaltowej drodze. Opowiada mi o swoim życiu... Pol Pot, niepełna rodzina, dorobek, żeby tylko przeżyć...

Wieczorem udajemy się znów motorowo do Angkor zobaczyć zachód słońca. Jest przepięknie. Wąska asfaltowa ulica, nienaturalnie wysokie i pionowe drzewa po bokach, biegające małpki na poboczu, intensywnie śpiewające cykady, jezioro w oddali. Tak żółto, pachnąco i milcząco... Dojeżdżamy. Wokół mnóstwo ludzi spieszących na pożegnanie dnia w tym szczególnym miejscu. Wspinamy się uważając, żeby po drodze nie zostać zmiażdżonym przez dostojnie wędrujące słonie. Na górze czekają nas przecudowne, szaro-czarne, dostojne ruiny dotknięte pajęczyną tysiącleci... Wysokie schody, wyrzeźbione kobiety... przedsmak tego, co zobaczymy już jutro...

Zachód w Angkor



Pola Śmierci i S-21


Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 4

24 grudnia 2003 (środa) – Phnom Penh i Sihanoukville (Kambodża)

Tak wyszło, że w Wigilię mieliśmy wątpliwą przyjemność odwiedzenia Pól Śmierci w okolicach Phnom Penh oraz zniesławionego Tuol Sleng Genocide Museum (znane bardziej chyba jako S-21). Nie nastrajało to co prawda dobrze do Wieczerzy na plaży w Sihanoukville ale pozwoliło na zadumę nad tym, jak wiele tak naprawdę mamy szczęścia będąc tam w zupełnie innych okolicznościach...

Wyruszyliśmy rano małym busikiem. Trochę nas wytrzęsło na piaszczystej wyboistej drodze. Na szczęście tumany wzniecanego przez nas kurzu pozostawały w tyle. Po drodze mogliśmy zobaczyć ludzi pracujących w polu, czarne bawoły z wielkimi powykręcanymi rogami, groźnie i bez ruchu obserwujące drogę zza krzaków.... i krowy. Mnóstwo pięknych, olbrzymich, wypasionych, totalnie białych krów. Za każdym razem jak widziałam te stworzenia to odnosiłam wrażenie, że mają one ogromne znaczenie dla Kambodżan. Wręcz duchowe znaczenie. Takie dostojne i piękne jak te, do których się w dawnych czasach modliło...

Dojechaliśmy. Na wstępie poproszono nas o zapłacenie pokaźnej jak na kraj sumki, w zamian za którą zapewniono nam opiekę i wiedzę pośredniego uczestnika całej tragedii. Otóż rodzice naszego przewodnika właśnie tam zostali zamordowani. Po pewnym czasie przestało mnie już dziwić, że niemalże każdy jeden Kambodżanin, którego spotkaliśmy na naszej drodze był bezpośrednio związany z niechlubnymi wydarzeniami lat siedemdziesiątych... Owego czasu mnóstwo ludzi uciekło z kraju... Obecnie ma miejsce masowy powrót niepełnych rodzin. Mimo że wiele ludzi tak do końca nie jest przekonanych czy aby Pol Pot na pewno nie żyje od 1998: „Nie widziałem trupa na oczy... to nie wiem do końca”.

Wszystko zaczęło się przez USA (nasuwa się: „skąd my to znamy?”). Otóż w 1969 roku siły amerykańskie rozpoczęły sekretną operację wykorzenienia domniemanych baz wietnamskich komunistów właśnie w Kambodży. Rok później, już przy pomocy Wietnamczyków, zaatakowali kraj. Mimo nieudanej inwazji w ostatecznym rozrachunku cała akcja umożliwiła przejęcie władzy Czerwonym Khmerom (tym bardziej, że król Sihanouk znajdował się na wygnaniu w Pekinie). Tak też Pol Pot rozpoczął transformację Kambodży pod modłę maoistyczną. Restrukturyzacja lat 1975 – 1979 pochłonęła ok. 2 milionów osób (w tym kilku Wietnamczyków, mieszkańców Laosu, Tajów, Hindusów, Pakistańczyków, Brytyjczyków, Amerykanów, Kanadyjczyków, Nowozelandczyków, Australijczyków). Tutaj mówi się, że Hitler przy Pol Pocie był niemalże aniołkiem.

Na Polach Śmierci czuje się charakterystyczny, mdlący zapach bólu totalnego. Wszędzie porozrzucane są kości, zęby, strzępy ubrań. Nikt się nie kwapił z ukrywaniem zbrodni pod powierzchnią ziemi. Pan pokazuje nam drzewo, o które żołnierze roztrzaskiwali maleńkie ciałka niemowląt. Pod drzewem gromadziła się miazga z mózgów. Czasem nawet podrzucali dzieciaki do góry i próbowali trafić z broni w powietrzu. A jak się nie udało to raz jeszcze. I jeszcze raz. Aż do skutku. Częściej jednak nie chcieli marnować naboi więc używali młotków, siekier, haczek, pił i innych przedmiotów codziennego użytku. A nawet twardych, zakończonych wypustkami, liści palm. Piłowali nimi gardła ofiar...

Liście palmy jako narzędzie zbrodni

Efekt mordu haczkami, młotkami, piłami...

Samo Pole wygląda po prostu jak pole. Od czasu do czasu nad kolejnym płytkim dołem stoi tabliczka z opisem kolejnej wymyślnej zbrodni... „W miejscu tym odkopano zwłoki bez głów”... Przewodnik pokazuje nam ogromne pole z malutkimi jeziorkami. „Kiedy one wysychają to na dnie widać ludzkie szczątki. Kto wie co tam jeszcze można znaleźć”... Patrzę na pola. Jest tak spokojnie... Piękne, błękitne niebo... Soczysta zieleń traw... Ćwierkające ptaki... Jakaś dróżka wiodąca do nikąd... I pęka mi głowa.

Niezbadane jeszcze Pola Śmierci

Żeby odetchnąć trochę pojechaliśmy na market... Zobaczyliśmy żywych (jak dobrze) ludzi, dzielnie negocjujących z dzielnymi Polakami... Kilka rzeczy się zobaczyło... innych kilka rzeczy się kupiło... Normalne, codzienne życie. Dobrze je mieć. Przed nami S-21 (Security Office 21), najbardziej sekretny organ reżimu Czerwonych Khmerów. 

W maju 1976 roku Czerwoni Khmerowie przekształcili zwykłą szkołę w miejsce przesłuchań i tortur. Otoczone dwoma poziomami żelaznych płyt i drutem kolczastym miejsce to było ostatnim w życiu ok. 10 500 dorosłych oraz ok. 2000 dzieci. Przeciętnie męczono ludzi od 2 do 4 miesięcy. Ważniejszych trzymano 6 –7 miesięcy. Całe rodziny więźniów, łącznie z kobietami w ciąży, z niemowlętami i starcami natychmiast brano do eksterminacji na Pola Śmierci. Podobnych miejsc było kilka w Phnom Penh...

Tuol Sleng (S-21)

Podobny zapach. Podobna, ciężka atmosfera grozy... i jakiejś skupionej Obecności...

Każde piętro miało inne przeznaczenie. Na dole cele przesłuchań z metalowymi łóżkami, z przymocowanymi do podłogi szeklami na nogi, z zardzewiałymi narzędziami tortur i... zdjęciami zmasakrowanych zwłok na tym właśnie łóżku. Za zakratowanym oknem palmy...

Cela tortur

I czytamy o torturach... Rażenie prądem w baniaku z wodą, wyrywanie paznokci, wieszanie od tyłu za ręce oraz wkładanie głowy do wody z nawozem w przypadku omdlenia, wyrywanie sutków, wyrywanie oczu, wyrywanie zębów, pozostawianie więźnia z powoli kapiącą na głowę wodą, gwałty, wsadzanie węży do pochwy... Więźniowie musieli pytać się nawet o pozwolenie przewrócenia się na bok podczas snu. Żołnierze lubowali się w dokumentacji swojej nieludzkości... Nie wytrzymuję patrząc w niedowierzające, pełne grozy oczy ludzi, którzy zostali zmasakrowani w jakiś czas po zdjęciu... Chce mi się wyć. Zaciskam zęby.

Ofiary

Drugie piętro to cele 0.8 x 2m. Murowane lub z drewna. Trzecie piętro to cele dla kobiet. Czwarte piętro to cele masowe 8 x 6m. Wszystko ogrodzone kolczastym drutem, żeby nikt nie miał sposobności popełnienia samobójstwa.

Cele 0.8x2m

Uciekamy stamtąd. Byle szybciej. Byle dalej. Bez żadnego słowa.

Wieczorem wybraliśmy się na plażę do Sihanoukville położonego ok. 200km od Phnom Penh celem spędzenia Wigilii. Trochę przeraziła nas myśl, że w 1994 roku na szlaku tym zamordowano 10 obcokrajowców. Ale zaryzykowaliśmy. Wsiedliśmy w zatłoczony Kambodżanami autobus i rozpoczęliśmy podróż. Po drodze kilkakrotnie szwankowała skrzynia biegów, autobus zwalniał gdzieś w totalnym polu, nam zwalniał puls. W końcu jednak dojechaliśy. Na parkingu miejscowi walczyli niczym lwy o turystów, kto kogo gdzie podwiezie. Jako jedni z ostatnich zdecydowaliśmy się na taksówkę...

Taksówka okazała się motorkiem, co ponownie wprawiło nas w zabawowy humor sytuacyjny. Każdy z nas z tobołami na plecach, w rękach, na poręczy... Dodam, że ja w spódniczce i plażowych klapeczkach... Przez długi czas nie mogliśmy znaleźć wolnego hotelu. Kiedy już znaleźliśmy to okazało się, że motocykliści ukradli mi świeżo zakupione buty. 

Wzięliśmy prysznic i udaliśmy się na plażę. Było świeżo, było spokojnie, było nastrojowo. Zakupiliśmy pokaźne krewetki i czerwone wino. Wylegując się w leżaku, przez gałązki choinki (!), obserwowałam tryliony świetnie widocznych gwiazd. Zrobiło mi się smutno. Wigilia, ja sama, bez życzeń, bez prezentu, bez kogoś, kto pomyślałby o mnie w sposób szczególny... Podeszłam do wód Zatoki Tajlandzkiej i jakoś tak rozpłakałam się. 



Łódką z Chau Doc do Phnom Penh


Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 3

Jeżeli ktoś ma jakieś pytania to zapraszam. Wdzięczna byłabym też za sugestie odnośnie opisu. Czy w ogóle ktoś jest w stanie wszystko przeczytać? Bo tak jakoś zupełnie bez komentarzy... :(
----


23 grudnia 2003 (wtorek) – Chau Doc (Wietnam) - Phnom Penh (Kambodża)

Rano musieliśmy dopłynąć do faktycznego przejścia granicznego między Wietnamem a Kambodżą. Zapakowano nas w busika natomiast bagaże wszystkich uczestników podróży czekał następujący los ;). 

Transport bagaży w kierunku łódki zabierającej nas
do przejścia granicznego z Kambodżą.
 

Dojechaliśmy do rzeki i wpakowaliśmy się na łódkę. Po drodze odwiedziliśmy farmy catfish, o których jest tak głośno w związku z ich eksportem do USA i ostrą amerykańsko – wietnamską konkurencją w tej dziedzinie. W jednej ogromnej klatce hodowanych jest ok. 100 000 ryb, które dziennie zjadają 800kg pożywienia produkowanego przez ludzi na pływających tratwach wyglądających jak domy. W centrum tratwy znajduje się otwór, gdzie ryby karmi się przez ok. 6 miesięcy. Nie jestem pewna czy dobrze zrozumiałam, ale wszystkie farmy znajdują się w ręku jednej rodziny. Catfish sprzedawane są hurtem po bardzo niskich cenach tj. ok. 10 000 dongów (w przybliżeniu 0.60USD) za kilogram. Dlatego business na zachodzie kwitnie – ja lub Ty musimy zapłacić o wiele więcej by sobie tę rybkę skonsumować. 

Produkcja pożywienia na tratwie z klatkami catfish 

Następnie dotarliśmy do rzeki Bassacc, nad którą znajduję się znana wioska skupiająca mniejszość muzułmańską tzw. Chaum People. Widzieliśmy tam przecudowne, jedwabne, ręcznie wyrabiane chusty, spódnice, obrusy etc. Wyrób materiału na zwykła chustę zabiera ok. 2 tygodni. Pewnie dlatego jedwab jest taki drogi... Ja skorzystałam z okazji i zakupiłam jedną po bardzo niskiej cenie.

Ręczny wyrób tkaniny z jedwabiu
 przez Chaum People
 

W wiosce mieliśmy też okazję zobaczyć meczet, szkołę i cmentarz muzułmański. Cały obrządek chowania zwłok wydał mi się bardzo ciekawy. Otóż chowa się ludzi zawiniętych 3 razy (mężczyzn) lub 2 razy (kobiety) w bawełnianą tkaninę od kolan zamoczoną w kamforze. Bez trumny. Ciało musi być zawsze skierowane na zachód (co wydaje się oczywiste), a ręce złożone razem. Nigdy się nie płacze.

Cmentarz muzułmański nad rzeką Bassacc 

No i cały czas towarzyszą nam dzieciaki... ;)

Wszechobecne dzieciaki Chaum People 

Warto chyba jeszcze wstawić zdjęcie pływających stacji paliw, które pojawiają się od czasu do czasu na horyzoncie.

Pływająca stacja paliw 

I tak dopłynęliśmy do granicy z Kambodżą... Przywitały nas tłumy dzieciaków, które za wszelką cenę chciały, żeby robić im zdjęcia i pokazywać na małym ekraniku. Poza tym przymierzały nasze kolczyki, zaglądały w oczy oraz czesały włosy. Ciekawość do granic możliwości. Kochane...

Ja też chce być uwieczniony!!! 

Sama granica nie wyglądała imponująco. Zwykła ścieżka wiodąca do drewnianego domku, w którym miała miejsce odprawa. Już od tamtej chwili staraliśmy się trzymać wydeptanej dróżki, ponieważ już kilka razy ostrzegano nas przed niewypałami.

Przejście graniczne z Kambodżą 

Po odprawie zapakowaliśmy się na kolejną łódź, która dowieźć nas miała do okolic Phnom Penh. Od tego momentu dało się wyczuć pewną nerwowość u pasażerów. Dużo zakazów, nakazów, przykazów... Oba brzegi rzeki świeciły pustką, co w sumie nie powinno dziwić skoro na przestrzeni 181 tys. km2 mieszka jedynie 12 milionów ludzi. Od czasu do czasu trafiła się jednak osada. A jeżeli się już trafiła to łódź, którą płynęliśmy, zdawała się trzymać od niej z dalekiego daleka. Mało więc co można było zobaczyć. Na pierwszy rzut oka osady wydawały się totalnie opustoszałe. Częściej można było dostrzec tłuste kambodżańskie krowy (o wiele większe, często białe, z wielkim zakręconymi rogami – no to może byki ;). Dawało to wrażenie, że Kambodża jest o wiele bogatsza. 

Jadąc kolejnym busikiem do Phnom Penh mogłam również zauważyć wiele różnic. Przede wszystkim ludzie wydali się o wiele smutniejsi od Wietnamczyków, a ich skóra znacznie ciemniejsza. Po drodze przemieszczały się ciężarówki z pakunkami wystającymi 10m ponad przyczepę – i nie, nie przesadzam. Często też mijaliśmy motory z doczepionymi wozami, na których upchane były dzieci w uniformach zmierzające do szkoły na drugą zmianę. Co chwila dało się zobaczyć świątynie, których styl zdecydowanie przypominał błotnisty styl Gaudiego w Hiszpanii (prawdopodobnie powinno być na odwrót – czyżby Gaudi zgapiał? hehe).

Samo Phnom Penh zdecydowanie wyglądało na bogatsze niż Ho Chi Minh. Ogromne, oszklone wystawy, luksusowe hotele... Przepych jednocześnie w dużej mierze kontrastował z widoczną biedą. Przy Phnom Penh Ho Chi Minh wydawał się o wiele bardziej jednolity jeżeli chodzi o poziom życia ludzi.

Dojechaliśmy do hotelu, zakupiliśmy bilety, żeby dojechać z rana 24 grudnia na Pola Śmierci, S-21 oraz po południu do Sihanoukville. Tam mianowicie planowaliśmy na plaży spędzić Wigilię.... Jeszcze tylko tradycyjnie piwko i niu niu. ;) Bo dnia następnego czekał nas bardziej niż ciężki dzień pod względem emocjonalnym...



Deltą Mekongu: Ho Chi Minh - Mytho - Can Tho - Chau Doc


Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 2

Opowieści ciąg dalszy...

21 grudnia 2003 (niedziela) – Delta Mekongu: Ho Chi Minh - Mytho - Can Tho (Wietnam)

Z samego rana w niedziele odwieziono nas na brzeg rzeki skąd odpłynęliśmy więcej niż podejrzaną szalupą w kierunku otchłani Mekongu, na powierzchni którego mieliśmy spędzić trzy dni. Tego dnia, na różnych odcinkach rzeki, zmienialiśmy łodzie trzy razy.

Tak naprawdę dopiero po tej wycieczce zrozumiałam, co dla ludzi oznacza rzeka. Wietnamczycy traktują ją jako podstawę egzystencji. Czerpią z niej niezbędną do życia wodę (często widzieliśmy kobiety i mężczyzn kąpiących się, myjących głowy – zawsze w ubraniach), łowią ryby, sprzedają na rzece pożywienie. Ich domy pobudowane są na wysokich balach, co wygląda tak:

Drewniane domy na brzegu Mekongu 
Ho Chi Minh różni się znacznie od poziomu życia tutaj na Mekongu. Dopiero tutaj można było zobaczyć jak biednie ludzie potrafią żyć. Tak czy owak nie oszczędzano nam pozdrowień, uśmiechów, ciekawych spojrzeń. Bardzo przyjaźnie nastawiony naród. Niestety niektórzy nie mieli nawet swoich ubogich drewnianych domków nad brzegiem. Ci musieli się zadowolić życiem na swoich domach – szalupach:

Domy – szalupy z całymi rodzinami na Mekongu 

Po drodze wstąpiliśmy na obiad do jednego z domków znajdujących się na suchej powierzchni, gdzie zaprezentowano nam ręczny sposób wyrobu drewnianych pałeczek, łyżek i innych przedmiotów codziennego użytku. Do obiadku zaśpiewała nam pani przy akompaniamencie tradycyjnych instrumentów wietnamskich. Następnie udaliśmy się łodzią do kolejnej osady. Tym razem było to miejsce, gdzie wyrabiano ręcznie cukierki. Od samego początku od samego końca wykorzystuje się każdą najmniejszą część kokosa – sok, miąższ oraz skorupki na podpałkę:

Przygotowywanie masy z miąższu i soku kokosa 

Przy stole siedzą panie, które w naprawdę zawrotnym tempie wyciągają długie pasma cukierków ze specjalnego piekarnika, tną je na kawałki, po czym zawijają we wcześniej przygotowane papierki. Przypomina się jakaś reklama? ;)

Ostatnia faza produkcji cukierków:
krajanie na kawałki i ręczne zawijanie
 

Przepłynęliśmy przez Mytho, zatrzymaliśmy się w Can Tho po czym dotarliśmy do wioski, gdzie mieliśmy się przespać. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam biegające po pokojach jaszczurki, które zjadają z zapałem komary. Polubiłam je. Wtedy też, po raz pierwszy w życiu, zobaczyłam kolorowego motyla, który mierzył około 20 cm. Nie mogłam uwierzyć, że jest prawdziwy... Przed kolacją zdecydowaliśmy się na małe szaleństwo – jazdę motocyklami, które spokojnie można pożyczyć od zawsze zainteresowanych zarobkiem Wietnamczyków. Muszę powiedzieć, że nie wychodziło mi za pierwszym razem. Jakieś biegi, przełączniki, zapadnie... No cóż... Przemiły Wietnamczyk, widząc moje małe zdolności, stwierdził: „no dziewczyny hop na motocykl”. Tak więc wskoczyłyśmy na mały motocykl... ja i Kanadyjka. Przejażdżki nigdy nie zapomnę. Coś jako rollercoaster. ;) Wietnamczyk pruł z gracją między ludźmi, bryczkami, zwierzętami niczym szalony. Zachodziło słońce, pachniało pole, ludzie schodzili się do domów by wspólnie pooglądać na zewnątrz telewizor (jeden na całą wieś jak przypuszczam), wiatr zatykał dech w piersi... Czułam się jak wtedy, kiedy byłam mała i mieszkałam na wsi. Sama naturalność. Naprawdę czułam ukojenie... W ciągu rekordowego czasu dotarliśmy do drugiej osady, która nie wyglądała już tak dobrze jak resort, w którym mieszkaliśmy. W większości domów nie było elektryczności, wszędzie walały się śmieci, piszczała bieda. Płowowłosa Kanadyjka i ja zrobiłyśmy niesamowite wrażenie. W jednym momencie zleciało się do nas mnóstwo osób, które patrzyły na nas z niedowierzaniem. Było przemiło. Rozmawialiśmy na migi, śmialiśmy się... Czasem znajomość języka nie jest potrzebna.

Po powrocie, na pokładzie bardzo fajnej łodzi, zaproponowano nam przednią kolację, po której odbyliśmy nocną przejażdżkę po rzece. Jeszcze tylko fenomenalny masaż, piwko, spacer po okolicznym małym zoo i w kimono. ;) 


22 grudnia 2003 (poniedziałek) – Delta Mekongu: Can Tho - Chau Doc (Wietnam)

Rano wpakowano nas w maleńkie wywrotne łódeczki, które zmierzały w kierunku tzw. „floating market”. Mogliśmy doświadczyć „prawdziwego”, nawodnego życia, jakie prowadzą tamtejsi Wietnamczycy. Każdego ranka mianowicie, w jednym miejscu spotyka się cała kupa łódek z owocami, pożywieniem i innego rodzaju towarami. Ludzie pływają między sobą, wymieniają, sprzedają lub kupują to i owo. Z większości łodzi wystają długie patyki z zawieszonymi na nich towarami, które się na danej szalupie sprzedaje. Od czasu do czasu przepływają łodzie z colą , innymi napojami, gumami do żucia...

Floating market na delcie Mekongu 

Następnie udaliśmy się w jedną z najpiękniejszych części podróży tą samą małą łódeczką, która zdawała się rozpadać. Oto pani, która przybija młoteczkiem jeden z wystających gwoździków. ;)

Rozpadająca się łódeczka i próby jej naprawy 

Wracając do najpiękniejszej części delty Mekongu... Zaczęło świecić piękne słońce kiedy wpłynęliśmy w wąskie, prawie nie zamieszkane kanały rzeki. Wokoło palmy, zielone jeszcze banany, kokosy, przemykające zwierzątka. Totalna dzika natura. Krokodylów tylko brakowało.

Bananowce z zielonymi jeszcze owocami 

Następnie udaliśmy się do jednej z wiosek, by zobaczyć produkcję „rice paper”. Nie będę się wdawała w szczegóły. Powiem tylko że ja wraz z moją Współlokatorką dosyć poważnie zgubiłyśmy się. Przeszłyśmy dobrych kilka kilometrów, zagłębiając się coraz bardziej i bardziej w nadrzeczną dżunglę. Nawet się cieszę, bo zobaczyłyśmy, to co chyba niewielu turystom zdarza się zobaczyć. ;) Niestety dostałyśmy niezłą burę od Faceta mojej Współlokatorki... Właściwie doszło do bardziej niż ostrej wymiany zdań między Nim a mną... No tak, zamieszanie było ogromne, panika, szukanie... No ale tak czy owak nic nas nie pożarło ani nie porwało. ;)

W ponurej atmosferze kontynuowaliśmy naszą podróż. W Long Xuyen odwiedziliśmy kilka świątyń oraz ogromną farmę krokodyli. Mało zawału nie dostałam jak jeden z nich rzucił się na moją Współlokatorkę, gdy ta przeskakiwała nad małym kanalikiem. Dobrze że była siatka. Nie należy lekceważyć tych zwierząt. One jedynie tak leniwie wyglądają... a ich oczy nie zdradzają zupełnie nic. I to jest najgorsze.

Farma krokodyli w Long Xuyen 

Krokodyle pakowane są do specjalnych drewnianych klatek i wysyłane na przeróbkę: kozaczki, torebki i takie tam... Brrr....

W końcu busikiem dojechaliśmy do Chau Doc, miasteczka graniczącego z Kambodżą, gdzie mieliśmy spędzić noc. Wieczorem przeszliśmy się po miasteczku. Po ulicach jeździli rowerami masażyści grzechocząc grzechotkami na znak oferowanych usług. Na ulicach inni ludzie innym ludziom stawiali bańki, jeszcze inni pili sobie spokojnie piwko.... 

Udaliśmy się na spoczynek.



Rykszą po Ho Chi Minh


Seul – Wietnam – Kambodża – Wietnam – Seul – opowieści część 1

Trochę czasu już minęło ale na szczęście pozostały wrażenia, które skrupulatnie zapisywałam w swoim notatniku.

Gwoli przypomnienia eksploracja południowego Wietnamu i Kambodży miała miejsce w dniach 19 grudnia 2003 - 3 stycznia 2004.


19 grudnia 2003 - piątek: Seul-Inchon (Korea)

O 14.00 miałam egzamin ze statystyki, który kończył się o godzinie 17.00. Zważywszy, że dojazd do lotniska zabiera ok. dwóch godzin a wylot był o godzinie 19.30 musiałam skończyć szybko. Sytuacja była o tyle poważna, że jakoś nie było czasu studiować. ;) Ponadto jeszcze przed wyjazdem musiałam wyprowadzić się do innego akademika z powodu remontu instalacji grzewczej. Żeby nie było za łatwo w ogóle prawie nie spałam kończąc którąś tam z prac poprzedniej nocy. Do tej pory jest dla mnie tajemnicą jak ja to zrobiłam. Prawdopodobnie udało mi się to z dużą pomocą mojej Współlokatorki. Dziękuję ;).

Rano do Seulu przyleciał Facet Współlokatorki. Po egzaminie (no dobra, spisałam hehe) wyruszyliśmy we trójkę na lotnisko. Mieliśmy nawet dobry czas. Po drodze jednak Facet Współlokatorki zgubił w autobusie swoje okulary. Podczas gdy ja stałam w ogromnej kolejce do check-in’u oni poszukiwali ich z zacięciem. Potem przyszli (okulary zniknęły – może dlatego że nie miały oprawek ;) i tak sobie staliśmy jak osły... Wszyscy wykończeni ostatnimi wydarzeniami (on - podróż, my - przeprowadzka, egzaminy, brak snu) no i jakoś tak nie zauważyliśmy, że czas jednak PŁYNIE (!!!). I tak właśnie zamknęli nam bramkę przed nosem. Tłumaczyliśmy, prosiliśmy, groziliśmy... Na próżno. No ale przynajmniej dostaliśmy bilet na rano. Zapakowaliśmy się więc do autobusu, zakupiliśmy odpowiednią ilość niezbędnego trunku i tak spędziliśmy noc w hotelu, w którym to dokładnie opisałam ten właśnie falstart (patrz notka z 19 grudnia 2003).


20 grudnia 2003 - sobota: Ho Chi Minh/Sajgon (Wietnam)

Dolecieliśmy po południu do Ho Chi Minh. Nie mieliśmy większych problemów z odprawą chociaż i tutaj stempelek i tam ankietka i jeszcze jeden karteluszek do wypełnienia i absolutnie „niedozgubienia”. ;) 

Gdy wyszliśmy z lotniska buchnęła na nas fala wilgotnego ciepła, co było bardzo miłym akcentem po zimie w Korei. Od razu truchtem podbiegło do nas kilku taksówkarzy czyhających na dobry zarobek. Zostawiliśmy na dwa tygodnie jedną torbę z niepotrzebnymi kurtkami, szalikami etc. w przechowalni (budka na zewnątrz lotniska, gdzie bagaże trzyma się pod stołkiem), po czym wyruszyliśmy z taksówkarzem, który zaproponował nam najtańszą cenę za dojazd do De Tham, ulicy bardzo popularnej wśród backpackerów.

Pierwsze wrażenia? Rozbolała mnie głowa od zanieczyszczenia. W Ho Chi Minh nie ma wielu samochodów. Za to od cholery jest przestarzałych motocyklów, które kopcą i przeraźliwie hałasują. Mało zawału nie dostaliśmy, kiedy te motocykle mijały się na skrzyżowaniach z całym pędem. Światła są, a jakże, ale delikatnie mówiąc nie mają zastosowania w praktyce. Hehe. Motocykle i samochody wymijają się jak chcą i kiedy chcą. W lewo, w prawo, pod prąd, chodnikiem... I wszyscy robią to z lekką zwinnością, brakiem jakiegokolwiek stresu, powiedziałabym, że nawet z lekkim zabawowym roztargnieniem. Niczym do muzyki... Nawet smukłe, delikatne Wietnamki, siedzące prościutko w obcasikach i sukieneczkach (często w cudownych tradycyjnych) oraz w ochronnych maskach na twarzy... Dzień jak co dzień. Spodobało mi się bardziej niż bardzo. ;)

Dojechaliśmy do De Tham, które wygląda tak:

Ulica De Tham/Pham Ngu Lao 
 
Znaleźliśmy tani hotel przy pomocy kilku nachalnych pań naganiaczy. I wyruszyliśmy. Najpierw coś do zjedzenia. Wietnamskie jedzenie okazało się c-u-d-o-w-n-e. Po prostu. Tradycyjna pooh (zupa), spring rolls, wietnamskie piwo Sajgon (trochę mocniejsze od koreańskiego lurowatego Hite lub OB)... Żyć nie umierać. Podczas posiłku podchodziły do nas kobiety sprzedające papierosy, obrazki, hamaki, książki, przewodniki Lonely Planet po śmiesznie niskiej cenie (wyglądają tak samo ale są „sprawnymi” kopiami). Naprawdę ciężko o prywatność...

Po jedzeniu poszliśmy do jednego z mnóstwa stoisk oferujących najróżniejsze wycieczki po okolicy. Kupiliśmy trzydniową wycieczkę po delcie Mekongu i dalej rzeką do Phnom Penh w Kambodży. Zostawiliśmy paszporty w celu otrzymania wizy (wydało się to nam niebezpieczne no ale cóż... nie mieliśmy wyboru) i wyruszyliśmy na miasto. Właściwie było już ciemnawo (dziwnym się to nam wydało o godzinie ok. 18.00) więc zdecydowaliśmy się na szybki rzut okiem po mieście z wygodnego punktu siedzenia – rykszy. I znowu konieczne negocjacje... i w drogę... Mieliśmy naprawdę niezłego cykora, który mieszał się z atakiem spazmatycznego, histerycznego, niedowierzającego śmiechu, kiedy to ryksze z nami na pokładzie pędziły pod prąd, kiedy skręcały tuż pod koła motocyklów nie bacząc na nic i na nikogo. Było wesoło i niebezpiecznie. Wyglądało to mniej więcej tak:

Tłum motocyklistów wokół ogromnego marketu Ben Thanh 

Po wyprawie weszliśmy do najzwyklejszej knajpy, do której chadzają zwykli Wietnamczycy po pracy... na degustację kolejnego piwka. Pani przyniosła nam kufle z wielką bryłą lodu w środku i piwem na dokładkę. Takie przynajmniej odniosłam wrażenie... Zwyczajna knajpa to stoły i krzesła, jak u nas w komunistycznej stołówce szkolnej.

Zmęczeni zdecydowaliśmy się wrócić do hotelu. Po drodze oglądaliśmy podejrzane budynki w opłakanym stanie, rykszarzy śpiących na swoich rowerach ustawionych gdzieś w zaciemnionym kącie, szczury biegające między nimi. Mimo biedy jednak czułam w tym jakąś taką zwyczajną zgodę na to, jak jest. Zgodę bez rezygnacji jednak. Bez żadnego zastanawiania się „dlaczego tak a nie inaczej”, „dlaczego ja a nie on”... Wietnamczycy wydali mi się ludźmi, którzy żyją daną chwilą... jakakolwiek ona by nie była. Pamiętam, że poczułam spokój.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...