Wylot


Niedziela, 25 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)

Fruuuuu! Mój samolot odleciał sobie do Korei beze mnie.


Gorączkując w łóżku, z zatkanym nosem, czekam na wyzwania jutrzejszego dnia. Za samego rana biegnę złożyć wniosek o wydanie dokumentów zastępczych. Potem muszę przekonać Thai Airlines, żeby przełożyli mi lot bez dodatkowych opłat. No i zostaje cała reszta dupereli, które się posypały, a które muszę na nowo poukładać w całość. Co by znowu zobaczyć spójny, śliczny obrazek.


Tajpei 101 - najwyższy budynek na świecie



Coś się we mnie zmieniło. Zaskoczyło mnie to, że ani przez moment nie zezłościłam się na parszywy los. Ani razu nie zadałam sobie pytania „czemu akurat mi się to zdarzyło?”. Jeszcze jakiś czas temu ze złości mogłabym się nawet popłakać i potupać bezsensownie nogami, negując zastaną rzeczywistość. Teraz jednak podchodzę do całej sytuacji w odmienny sposób.

Owszem. Jest mi ciężko. Owszem. Stracę całą rezerwę pieniążków. Owszem. Może nawet stracę dwa tygodnie za granicą z rodzicami. I tak dalej..

Ale co z tego? Czasem wszystko idzie jak po maśle. Czasem jednak wszystko rozsypuje się w drobny pył. Grunt to wyciągnąć coś z każdej sytuacji. Wyciągnąć, co dobre. A nóż muszę kogoś spotkać w poniedziałek. A może ktoś musi spotkać mnie we wtorek. Może jest w tym wszystkim jakiś ukryty sens.

Może musiałam dać swój email Kim Young’owi A może nie. Nie jestem pewna…

Nowoczesna architektura w Taipej



Zgubiony paszport



Sobota, 24 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)

Rano ciągle nie czułam się najlepiej. Było mi bardzo gorąco ale myślałam, że to kwestia ok. 40-stopniowego upału i oślepiającego słońca.

Plan zakładał lenistwo. Miałam wyluzować się ostatniego dnia mojej podróży. Niczego nie podejrzewając poszłam wymienić ostanie pieniądze. Pani poprosiła mnie o paszport. Zamarło mi serce, kiedy otwierając sekretną kieszeń, moja ręka natrafiła na pustkę.

Wracając do domu zrobiło mi się słabo. Przysiadłam na filiżankę kawy wmawiając sobie, że paszport musiałam przełożyć do plecaka. Gdy wróciłam jednak do pokoiku mojego paszportu nie było. Normalnie nie było cholera. Moje oczy nie mogły w to uwierzyć. Zdecydowanie nie chciały przyjąć tego faktu do wiadomości.

Pobiegłam do właściciela guesthouse’u. Ten zachował się rewelacyjnie oferując mi darmowe noclegi do czasu wyjaśnienia sprawy. Pomaszerowałam na posterunek policji. Tam skierowali mnie do innego, zajmującego się obcokrajowcami. 

Nafaszerowana dawką adrenaliny zapomniałam o moim fizycznie słabym samopoczuciu. Po drodze zobaczyłam pomidorka. I nagle oświeciło mnie. Byłam pewna, że zostawiłam paszport na komputerze w kafejce. Coś tam sprawdzałam… i gorączkując w roztrzepaniu zapomniałam go zabrać. Jak na skrzydłach wbiegłam do środka. Niestety zmiana była inna i nikt nie kumał, o co chodzi. Powoli traciłam cierpliwość i coraz bardziej byłam świadoma, że coś jest ze mną nie tak. Po telefonicznej konferencji z właścicielem guesthouse’u okazało się, że paszportu nie ma. „Meyo”.

Pobiegłam więc na policję raz jeszcze. Tam przyjął mnie niedowartościowany pan, który zdecydowanie musiał mi udowodnić swoją charyzmę, wiedzę, wyższość. Co chwilę podtrzymywał mnie na duchu orzekając ze srogą miną, że sprawa jest bardzo poważna i że będę miała dużo kłopotów. Wyciągnął formularz z szuflady i kazał mi złożyć raport. Na to ja mu mówię, że może ktoś z klientów kafejki znalazł paszport i oddał go na posterunek policji w okolicy. Czy istnieje jakiś punkt znalezionych dokumentów, gdzie można by to sprawdzić? Pan mi na to wykłada całą procedurę, jaką będę musiała przejść, żeby uzyskać pozwolenie opuszczenia kraju. I że to mnie będzie dużo kosztowało. 

Ponoszą mnie nerwy. Mówię mu po raz n-ty, że mam jutro lot i że jak znajdę paszport dzisiaj to nie będzie problemu. A to masz lot jutro? No to będziesz jeszcze miała problem z biletem! Pan wydaje się usatysfakcjonowany wydarzeniami dzisiejszego poranka. W końcu dzwoni do kafejki. Tam mu mówią, że ci, co pracowali wczoraj, wrócą na wieczorną zmianę. Tak więc trzeba poczekać. Halo? Ja nie mam czasu. Czy może pan zadzwonić ponownie i poprosić, żeby obecni w kafejce zadzwonili do nieobecnych świadków wydarzeń i zapytali się o mój paszport. Nie? He? Obecni pracownicy nie są przyjaciółmi pracowników z poprzedniej zmiany. Tak nie można. Mało mnie nie strzela…

Głęboko oddycham. Pomaga. Przypomina mi się, że to Azja więc nie ma szans na sprawne, szybkie załatwienie sprawy. Najpierw należy nawiązać więź z rozmówcą, pokazać mu swoje wnętrze, odkryć odrobinę jego. Siłą zapominam o paszporcie i mojej już widocznej gorączce. Zaczynam konwersację o Korei, o tym, co tam robię, o tym, jaka jest Polska. Przechodzimy do trudności z nauką języków obcych (oczywiście Tajwańczycy mają najgorzej), do konfliktu Tajwan – Chiny i innych duperel. 

W końcu pan się rozluzowuje. Delikatnie wracam do nurtującego mnie tematu zagubionego paszportu. Pan decyduje się zadzwonić ponownie do kafejki z prośbą o wypytanie pracowników z poprzedniego wieczoru oraz obdzwania okoliczne posterunki policji. Nie przynosi to żadnego rezultatu ale mam przynajmniej spokojne sumienie. Wypełniam raport. Będzie pani miała dużo kłopotów...


Taroko Gorge


Piątek, 23 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Taroko Gorge / Tajwan



Razem z dziewczynami postanowiłyśmy pojechać do Hualien a stamtąd do sławnego Taroko Gorge. To był zdecydowanie bardzo dobry pomysł. Pociąg jechał wzdłuż wschodniego wybrzeża tuż nad Morzem Wschodniochińskim (lub już Oceanem Spokojnym?), wokoło drzewa, góry i kopalnia za kopalnią...


Z Hualien dotarłyśmy do Tienhsiang, gdzie rozpoczyna się szlak wiodący aż do szczytu Hsuehshan. Wybudowanie dróg pomiędzy pionowymi, sięgającymi kilometrów w górę skałami oraz przebicie przez nich tunelów kosztowało życie kilkuset ludzi. Dlatego też wzdłuż szlaku porozstawiane są różnego rodzaju świątynie, które między innymi upamiętniają trud tych ludzi...


Za tych kilkuset, którzy budowali i zginęli.


Widok z mostu


Rozkoszujemy się chłodem potoku


Odpoczywam sobie razem z ważką na kolanie.

Taroko Gorge jest po prostu niesamowite (zdecydowanie nadużywam tego słowa ale za każdym razem robię to bardzo obiektywnie)... Pomiędzy wąskimi przejściami strzelistych skał człowiek czuje się jak mrówka... To rzadkie doświadczenie. Widoki są przepiękne, powietrze sycące, a natura wielka... Rozkoszuję się tym uczuciem...

Tunele wykute gołymi rękami


Niemalże pionowe skały sięgające hen w górę...


Kolejny przesmyk po drodze


Widoki, które zapierają dech w piersi.

Człowiek czuje się tutaj jak mrówka


Szczeliny między prawie dotykającymi się skałami.


Budda na wysokościach.


Lampiony na wskroś gór



Yangmingshan


Czwartek, 22 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Yangmingshan / Tajwan



Tego dnia zaczęłam się źle czuć. Generalnie było mi słabo i nie wiedziałam już czy jest mi gorąco z powodu ukropu czy to gorączka. 

Gdzieś płyniemy...

Dyplomaci zabrali mnie i wszystkie dziewczyny z hotelu (dwie Japonki i Kanadyjkę) na wycieczkę do Yangmingshan... Wiele nie pamiętam... Wiem, że była rzeka i port... i że czułam się dziwnie słabo... 

Na niebiesko


Tajpei - Narodowe Muzeum Pałacowe, Lungshan, Memoriał Chang Kai Shek'a


Środa, 21 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)

To był magiczny dzień. Jeden z tych, kiedy wszystko przychodzi tak łatwo, że aż trudno w to uwierzyć. Kiedy człowieka najzwyczajniej w świecie ogarnia szczęście.


Najpierw było ostre słońce i niezwykle błękitne niebo. Do tego czuły wiatr i niska wilgotność. Radość.

Potem była droga do National Palace Museum i niesamowicie pomocni ludzie. Mimo dosyć słabej znajomości angielskiego Tajwańczycy zrobiliby wszystko byle nie zawieść obcokrajowca. Bo przecież wszystko opisane jest w tajemniczych znaczkach (tradycyjna forma chińskiego). Jedna kobieta nawet pojechała za mną na przystanek, na którym miałam się przesiąść w inny autobus. A był on ok.10 przystanków za jej własnym… Dodam, że zapłaciła też za mój przejazd, bo ja nie miałam akurat drobnych. Niesamowici ludzie. Aż mi się głupio zrobiło. Xie Xie.


Brama National Palace Museum


Miniaturki wystwione w Muzeum

Muzeum przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Największa na świecie kolekcja eksponatów starożytnych Chin naprawdę zrobiła na mnie wrażenie... Począwszy od ręcznie wykonanych miniatur oglądanych pod szkłem powiększającym, przez malarstwo, kaligrafię, narzędzia, pieczęcie, naczynia, szaty... wszystko było magiczne, piękne, niezapomniane. Tysiące lat temu ktoś tych rzeczy dotykał, ktoś ich używał, ktoś wlewał w nie swoją duszę. Oglądanie tych eksponatów to jak niewidoczny uścisk dłoni z już nieistniejącymi... 


Pół dnia spędzonego w muzeum zaowocowało dużym bólem stawów kolanowych ale to nie powstrzymało mnie przed odwiedzinami przepięknych świątyń, pagód, kapliczek... Na Tajwanie miejsca kultu wyglądają troszkę inaczej, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło. Wszystko jest o wiele bardziej nasączone detalem, o wiele bardziej bogato zdobione, jakby z większym rozmachem... Dużym plusem jest fakt, że rzadko kiedy miejsca te są sztucznie odnawiane. W wielu miejscach kolory wyblakły, pozłacania zbrązowiały, drewno poszarzało. Zdecydowanie dodaje to autentyzmu...


Świątynia męczenników


Ci, którzy walczyli i polegli


Piękne zdobienia dachów świątyni


W jednej z najstarszych, najbardziej uroczych świątyń przyglądałam się lekcji kaligrafii. Wokoło było cichutko, wiatr delikatnie smagał gałązki porozstawianych dookoła bonsai, a skupieni ludzie sunęli pędzlami po kartach barwiąc je czarnym atramentem. W pewnym momencie jeden z nich wstał i ofiarował mi swoje dzieło...

Brama świątynna

Opatulona w zieleń


Lekcja kaligrafii

Odwiedziłam też memorial Chang Kai Shek’a. Duży plac z mnóstwem schodów (moje kolana!), pomnik, świątynia... Dopisało mi szczęscie, bo akurat miała miejsce zmiana warty oraz spotkałam dwóch dyplomatów Tajwańczyka i Indonezyjczyka, którzy razem zwiedzali Tajpei. Razem poszliśmy od Muzeum Chang Kai Shek’a, gdzie między innymi mogliśmy zobaczyć jego ulubione amerykańskie samochody, których miał sporo... 

Memoriał Chang Kai Shek'a


Zmiana warty


Tajwańczyk oprowadzający Indonezyjczyka zaprosił mnie na dalsze wspólne zwiedzanie Nocnego Marketu, gdzie dosyć duże wrażenie zrobiła na mnie słynna Snake Valley. Otóż gromadzone są tam (bardzo często nielegalnie więc nie ma szans na zrobienie zdjęcia) bardzo rzadkie, chronione gatunki węży... Między innymi miałam okazję oglądać pokaz ściągnia jadu z kobry. Kobra następnie została poszatkowana... Brrrr...

W zachodzącym słońcu


Obaj mężczyźni okazali się przemili (a ja akurat byłam w fazie dawania sobie luzu od własnej przezorności i poprawności czyt. kusiłam los^^) proponując mi podwiezienie do hotelu w klimatyzowanej, błyszczącej limuzynie... Zgodziłam się, bo moje nogi naprawdę wołały o litość a z nieba lał się ciągle żar. Wieczorem stało się coś niesamowitego, a mianowicie zostałam zaproszona na uroczystą kolację z szeregiem dyplomatów... Chcieli mi nawet załatwić sukienkę i buty... Było naprawdę przecudownie i bez podtekstów. Muszę przyznać, że uwielbiam towarzystwo inteligentych, otwartych ludzi, wykwitne jedzenie i przecudownie delikatne wino. Zapowiadało się niesamowite zakończenie wakacji...


Wjazd do Tajwanu


Wtorek, 20 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Tajpei / Tajwan




Zrobiłam to. Zawiodłam. Przyznaję się bez bicia. Postąpiłam jak typowy, zepsuty, bez polotu człowiek z Zachodu. Nie jak prawdziwy Podróżnik. Poszłam zjeść w McDonald’s.^^. I muszę powiedzieć, że frytki i lód były wyśmienite…

A przez moment myślałam, że nie będzie mi dane ich zasmakować. Otóż na stronie MSZ podano, że dla Polaków istnieje możliwość otrzymanie 2-tygodniowej wizy przy wjeździe na Tajwan za 15USD. Na lotnisku pan oświadczył mi, że mu przykro, ale zaszła pomyłka i powinnam była postarać się o wizę przed przylotem. Musimy panią zawrócić…

Skoczył mi gul ale zdusiłam go w zarodku tłamsząc go przełykiem w dół. Wystąpiłam ze swoim najlepszym uśmiechem tłumacząc z zatroskaniem, że swój przylot na Tajwan oparłam na oficjalnych danych MSZ i Ambasady… i że to, i że tamto… Panu ciągle było przykro. Mi też coraz bardziej przykro się robiło. I przytupującym ludziom w kolejce też.

Poskromiłam czerwień swych policzków i grzecznie poprosiłam pana, czy byłby taki miły i zweryfikował swoją wiedzę… Pani kraju nie ma na liście krajów o ruchu bezwizowym. Basta. Rozumiem. Zgoda. Ja chcę wizę kupić. Visa on arrival psze pana. Pan coś postukał, przejechał moim paszportem przez maszynkę moim paszportem i… poczerwieniał. Ja panią przepraszam. Nastąpiła pomyłka. Nowe przepisy. Sama pani rozumie.

W taki właśnie sposób dostałam miesięczne pozwolenie na pobyt bez konieczności zapłaty złamanego dolara.

Tajpei zaskoczyło mnie poziomem swojego rozwoju. Jest nawet bardziej rozwinięte niż Makao. W pewnych momentach przypomina Seul z mozaiką neonów reklamujących bilard na pierwszym piętrze, restaurację na drugim, karaoke na trzecim, saunę na czwartym…

Czułam się jak w Chinach. Chroniczny brak napisów w języku angielskim. Pamiętam, jak cholernie trudno było poruszać się po Pekinie – tym bardziej, że nikt nie mówi w żadnym języku obcym. Człowiek czuję się totalnie bezradny. Okropność.

Ciuchy są za to rewelacyjne, ale drogie. Co nie powinno dziwić skoro przychód na głowę jest 20-krotnie większy niż Chinach kontynentalnych.

I młodzież. Chudziutka dziewczyna, dżinsy zwisające bardzo nisko na biodrach, podwinięte nogawki, czarny pasek, zadbane trampki, na lewej ręce torebka Louis Vuitton, w dłoni najnowszy model komórki, w prawej notesik i papieros, nienaganny makijaż. No i koniecznie „spadaj” mina.

A ja w McDonald’s. W zbyt brudnych dżinsach i w przepoconej koszulce na ramiączkach. I plecakiem z dziurą po szczurach z Laosu. 


Europejski ambiance


Poniedziałek, 16 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Makao




Długo zastanawiałam się, czy popłynąć do Makao czy nie. Sama podróż łódką kosztowała 40USD – zabójczo dla mojego bardzo nadwyrężonego już budżetu.

 Deszcz w morskiej drodze do Makao.

Rano padało ale zdecydowałam się popłynąć. Znalezienie wejścia do odpowiedniego portu okazało się nie lada wyzwaniem – przez domy towarowe, plątaninę schodów ruchomych, korytarze, wejścia, wyjścia… Z perspektywy wieczoru mogę powiedzieć, że był to dobry wstęp do chaosu uliczkowego, jaki czekał mnie w Makao.

Kolonialne kamieniczki.

A Makao było cudowne. Małe, często wybrukowane uliczki, portugalskie kamieniczki z drewnianymi okienkami, wielkie zegary, przyportowe kasyna, fort, armaty, kościół, świątynie… Wszystko mające charakter Starego Miasta w Warszawie tyle że zatopione w gorącym słońcu.

Widok z góry.

Samotny dom gdzieś po środku miasta.

Portugalskość bardziej uwidoczniała się we wszechobecnym języku pisanym niż w twarzach. Portugalczyków znalazłam jedynie na cmentarzu St. Michel’s.

Zapomniany na cmentarzru St. Michel's.

Lubię odwiedzać cmentarze. Ludzie nie mówią zbyt wiele, panuje cisza i zaduma. I jest się najbliżej Tajemnicy, którą „nie”obecni już posiedli. Tajemnicę Śmierci. Zawsze zaczyna boleć mnie głowa, kiedy próbuję z fotografii wyczytać jakikolwiek znak. I wtedy, kiedy widzę groby tych, którzy poznali Śmierć nie znając rozkoszy Życia. Boli, bo dotykam Granicy.

Czarny kot - strażnik cmentarza.

No i zgubiłam się. Uliczek od cholery, moja mapa nie nadąża, ja maszeruję wśród charakterystycznych chińskich bazarów i najdziwniejszej żywności. I zjadłam tysiącletnie jajko. Augustin opowiadał mi, że dawno temu Chińczycy opatulali jajka w końskie łajno i zakopywali je na miesiące gdzieś w ziemi. Już gotowe miały cudownie działać na zdrowie. Obecnie robi się je w sposób mechaniczny. Przynajmniej mam taką nadzieję^^. Nie było złe.

Pieniążek w misce z żółwiami ma zapewnić pomyślność.

Wróciłam do Hong Kongu. W windzie spotkałam grubą Murzynkę. 
- What do you do in Hong Kong?
- Business.
- What kind of business?
- Clothes.
- And more precisely?
- Business.
Acha… Po głębszym pociągnięciu za język okazało się, że kobita kupuje ubranie w Azji I sprzedaje w Kenii.
- So there are clothes in Korea?
- Of course.
- Ok. Give me our email, address and phone number. I will come to Korea and you can take me from the airport.

Jakie to wszystko proste…



W skwarze



Niedziela, 18 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Hong Kong




Pogoda była wyśmienita. Gorąco lało się z nieba. Nie można tego inaczej określić. Ponad 30 stopni przy 85% wilgotności.

W piękny sloneczny dzień Victoria Harbour wygląda zupełnie inaczej.

Prom.


Kilkugodzinny spacer w przypadkowe uliczki zmęczył mnie zdecydowanie i unaocznił drugą twarz Hong Kongu. Znalazło się kilku bezdomnych, o wiele więcej zadrapanych budynków, trochę więcej brudu. I haseł w stylu singapurskiego chrześcijanizmu: „Hong Kong for Christ. Christ for the Word!

Poza tym wprowadzono karę 1500HSD za śmiecenie. Zaskoczyła mnie również skala promowania zdrowego, odpowiedniego stylu życia. Plakaty przypominające o zagrożeniu związanym z wodą stojącą (komary = malaria albo dengue fever), reklamy obrazujące sposoby mycia pożywienia i jego przechowywania, uzmysławiające konieczność używania kondomów lub podjęcia głosowania w zbliżających się wyborach.

Hong Kong ma nie tylko plaże ale również moje ukochane sauny! Nie sprawdziłam Sydney pod tym względem… Hmm…

Ponadto banknoty i monety różnią się w zależności od banku emitującego.

Przesłodziłam się zbyt drogimi ciasteczkami. Moja usta wołają „wody!”. Idę…

Rodacy? ^^




Fantastycznie i naukowo


Sobota, 17 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Hong Kong


Dzisiejszy dzień był wyśmienity. A rozpoczął się od wizyty w Space Museum. Jednego z lepszych muzeuów, jakie kiedykolwiek widziałam. Wszelkiego rodzaju wyjaśnienia podparte zostały ciekawym zastosowaniem multimediów. I tak można było zasmakować kręciołków w wieloosiowym krześle (zawieszonym w kilku niezależnie poruszających się kołach), księżycowego kroku przy 1/6 ziemskiej grawitacji (naprawde ciężko się chodzi mając ok. 10kg), wirtualnego lotu paralotnią (kiedy wstałam mój mózg ciągle był w powietrzu – nie mogłam ustać na nogach)... poza tym można było kierować satelitami, badać mechanizm powstawania kraterów, obserwować gwiazdy, właściwości poczerwieni i mnóstwo innych rzeczy. Zdecydowana rewelacja.

Przypomniało mi się, jak dawno temu oglądałam niebo przez teleskopy obserwatorium w Toruniu. Pamiętam tą ekscytację przekonaniem, że to jest właśnie to, co chciałabym robić (najpierw było dziennikarstwo). Od kiedy sięgnę pamięcią zawsze zaczytywałam się literaturą s-f. To była moja pasja, próba zrozumienia nieskończoności, początku, końca, może nawet Boga... Na mat-fizie okazało się jednak, że nie mam niezbędnego polotu do fizyki. Że nie jestem geniuszem. I tak, skoro nie mogłam być szczerze dobra, zainteresowanie kosmosem pozostało w sferze pasji.Tak czy owak kosmos powoduje, że się ekscytuję jak małe dziecko. Bardzo małe... Kosmos oferuje bowiem niekskończoną liczbę zagadek, tajemnic, niewyjaśnionych i niewyobrażalnych zjawisk. Gdzie jest jego koniec? Gdzie początek? Gdzie czas? Kiedy nawiążemy pierwszy kontakt? Jakiego rodzaju to kontakt będzie? Jednym z moich marzeń jest podróż na inna planetę, albo chociaż księżyc. Mam nadzieję, że tego dożyję.

Tymczasem w Space Museum tworzę własnego ufoludka na wybranej planecie. Układ oddechowy, korpus i kończyny w porządku. Pomyliłam się jedynie co do głowy. Z moim wyborem nie miałby szans przeżycia.

Potem była Star Ferry do Wan Chai na Hong Kong Island i długi spacer w kierunku najdłuższych na świecie schodów ruchomych. Schody prowadzą stromo 800 metrów do zabudowań na górach wyspy. Po drodze minęłam Reunification Monument upamiętniający przyłączenie Hong Kongu do Chin w 1997 roku. Zwykły pal. Nic ciekawego. Potem znowu popełniłam mnóstwo zdjęć wieżowców. Po prostu uwielbiam je fotografować. Ożywiać. Uwydatniać ich charakter. 

Zatrważające blokowiska, które rosną niczym pnie drzew na zboczach gór.

 Kilkukilometrowe schody ruchome.

Różne oblicza Hong Kongu - tym razem te mniej spektakularne.

W kilku miejscah między wieżowcami wybudowano pomosty dla przechodniów. Wygląda to niesamowicie. Po ulicach jeżdżą dwupiętrowe autobusy i takie same, bardzo atmosferyczne, skrzypiące tramwaje. Kiedy zagłębiam się w mniejsze uliczki, ogarnia mnie znajome środowisko darmowych, chińskich restauracyjek z plastykowymi krzesełkami dla dzieci, zupą w wielkim garncu i obdrapanymi ścianami. Hong Kong jest zdecydowanie państwem-miastem z charakterem.

Gmatwanina malutkich uliczek.

Wszystko poupychane - nawet Budda.

Po dojechaniu schodami do Conduit Road skierowałam się w kierunku ogrodów botanicznych. Bo należy też wspomnieć, że pomio swojej nowoczesności, w Hong Kong wrośnięte są drzewa, krzaki, korzenie i trawy. W naturalny, harmonijnie nieuporządkowany sposób. Zdarzył się też jaguar. Zwierzę, nie samochód.

Koty wszędzie są takie same. Lubią piedestały.


Szczyt Victoria osiągnęłam tradycyjnym brytyjskim tramwajem, który miał momenty ok. 30-stopniowego pochyłu. Przyjemnie było poczuć swój ciężar na plecach, wbijających się w oparcie siedzenia. Widoki, już na górze, również zaparły dech w piersiach. Cudownie.

Po drugiej stronie rzeki.

Potem musiałam się pospieszyć z powrotem do Kowloon na przedstawienie w planetarium „Exploring giant planets”. Mowa o Jupiterze, Saturnie, Uranie i Neptunie, które przeważnie składają się z wodoru i tlenu. 

Jupiter jest 1400 razy większy od Ziemi z masą przekraczającą sumę mas pozostałych 8 planet Układu Słonecznego. Jego satelita Io jest najbardziej wulkanicznie aktywnym ciałem niebieskim w Układzie – pył siarkowy wznosi się na wysokość 300km od jego powierzchni.

Do 1997 roku uważano, że jedynie Saturn posiada pierścienie. Okazało się jednak, że wszystkie cztery wyżej wymienione planety je posiadają. Pierścienie Saturna uformowane zostały z cząsteczek lodu, które bardzo dobrze odbijają światło – dlatego są tak dobrze widoczne. Miedzy 6 pierścieniami istnieje jedna dosyć duża przestrzeń zwana Cassini Division. Otóż dowiedziono istnienie tzw. „shepard satellites”, które są większe od krążących w danym pierścieniu cząsteczek (należy dodać, że w każdym pierścieniu cząsteczki mają zbliżoną wielkość i gęstość). Działają one na zasadzie owczarka, który swoją siłą odpychania trzyma w ryzach te cząsteczki, które z różnych powodów wybiegają ze swojej trasy. Poza tym gęstość Saturna jest mniejsza niż ta wody. A jego satelita Tytan składa się w 90% z azotu i metanu, co według naukowców przypomina historię formowania się ziemi 4,5 biliona lat temu. Właśnie w tym momencie (lipiec 2004) na Saturna dociera Cassini Spacecraft, który ma przed sobą 4-letnią misję badawczą. Wypuści on między innymi eksploratora w styczniu 2005, który ma badać powierzchnie Tytana.

Uran jest planetą, która obraca się prawie w pionie wokół własnej osi. Dlatego słońce wschodzi na jego biegunach przez całe dekady. Posiada on też jednego satelitę – Mirandę, który ma najbardziej pooraną powierzchnię w całym Układzie Słonecznym. Jego kaniony są 12 razy głębsze od ziemskiego Grand Canyon.

Neptun został odkryty dzięki Uranowi. Zaobserwowano mianowicie dziwne odchylenia orbity Urana, co zinterpretowano jako efekt oddziaływania kolejnej planety. Wyliczono, gdzie powinna się ona znajdować i w ten sposób zlokalizowano Neptuna. Na Neptunie mają miejsce największe sztormy w Układzie Słonecznym. Prędkość wiatru dochodzi do 2000km/h. 

Poza tym na Uranie i Neptunie deszcz spada w postaci najprawdziwszych diamentów!

Niesamowite, jak wiele jeszcze nie wiemy, nie rozumiemy, nie zdajemy sobie sprawy… No dobra, może już przestanę…^^

Wieczór spędziłam na Victoria Harbour wśród symfonii świateł pobłyskujących w takt „sail away, sail away, sail away…” (Enya) z wierzchołków wieżowców po przeciwnej stronie wybrzeża. Lekko otulała mnie bryza…

Wieczorem nad portem - Victoria Harbour.

W nocy nad zatoką.

Hong Kong nocą.



Tajfun



Piątek, 16 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję)
Hong Kong


Weszłam do chińskiej restauracji. Pan zapytał, czy potrafię jeść pałeczkami. Ba! Po czym poinformował mnie nerwowo, że tajfun jest w drodze. He?


Typowa uliczka w centrum Hong Kongu.


Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że wiele sklepów było zamkniętych i zakratowanych. A to przecież piątkowe popołudnie. I dopiero teraz stanęły mi przed oczyma powywieszane ostrzeżenia z jedynym wyrażeniem po angielsku „Typhoon no. 8 signal...” Myślałam, że to jakiś film, czy jak... Katastrofy i nieszczęścia nie zdarzają się przecież tam, gdzie jestem, nie?

Pan powiedział mi, żebym lepiej została w restauracji albo poszła szybko do domu. I żebym za żadne skarby nie szła w kierunku portu. No to się wzięłam i przeraziłam.

I jak zwykle, po kilku minutach zastanawiania się (co jest ze mną nie tak?), zrobiłam na przekór. Trochę kropiło jedynie więc metrem pojechałam do światyni Sik Sik Yuen Wang Tai Sin. Gdy wysiadłam padało już konkretnie. Wdziałam swój żołty, plastikowy płaszczyk ledwo zapinając go z przadu na zawieszonym plecaku. Sandałki zrobiły się od razu mokre i śliskie więc z trudem kroczyłam. No i zaczęłam wyglądać jak w bardzo zaawansowanej ciąży. Widziałam to w oczach przechodniów. Jakoś spodobała mi się ta rola. A światynia była zamknięta.

Pojechałam więc do portu. I było przecudownie. Deszcz padał już bardzo intensywnie. Po drugiej stronie zatoki Hong Kong Island z wysokimi wieżowcami wyglądała magicznie. Budynki zawieszone były w ciężkich, ciemnych, szybko przemieszczających się chmurach. W tyle majaczyły zarysy gór. Woda, poprzecinana naprzemian pasami wściekłych szkwałów i martwych flaut, przybrała mroczne kolory.Wszystko zawieszone zdawało się być w niesamowitej, żółtawej nieuchronności.


Nadchodzi tajfun...


Wiatr przybrał na sile zabierając w swoich podmuchach liczne krople deszczu. W dużej mierze zostawił je na mojej twarzy, okularach i spodniach. Zarządziłam odwrót przez Aleję Gwiazd dostrzegając między innymi odcisk łapek Jackie Chan i Jet Lee. Spacer u podnóży budynków był znośny. Przejście przez ulice okazało się trochę trudniejsze. Wiatr był tak silny, tak zalewał mie strugami wody, że musiałam przytrzymać się prez dobry moment barierki na środku ulicy. Normalnie nie mogłam ustać. Ludzie energicznie uciekali próbując znaleźć schornienie, rodziny nawoływały się w oddali i... w takich właśnie okolicznościach usłyszałam polszczyznę pierwszy raz od dobrych kilku miesięcy...

Już w domu, przez telewizję, dowiedziałam się, że rano o 9.00 zapowiedziano wprowadzenie stanu najwyższej gotowości w ciągu kilku godzin. Stąd zaczęto zamykać sklepy. Około południa ogłoszono stan nr. 8 (nie wiem jednak w jakiej skali ;) oraz „Amber rainstorm warning”. Godzinę temu skala zeszła do nr. 3, a obecnie odwołano wszelkie ostrzeżenia sztormowe. Cyklon Kompanu powędrował dalej w głąb Chin. Nikomu nic się nie stało. Zostało jedynie powalonych kilka drzew, gdzieś odpadło rusztowanie i posypał się tynk.


A ja mogę powiedzieć, że przeżyłam tajfun. ;)





Ninh Binh i nauka wiosłowania w Tam Coc


Środa, 14 lipca 2004 (Z plecakiem przez Azję) 
Tam Coc & Ninh Binh / Wietnam  


O piątej rano w Hanoi życie powoli budzi się ze snu. W parku ludzie kolektywnie ćwiczą lub grają w badmintona, na ciągle pustych chodnikach kobiety przygotowują składniki do sprzedawanych później dań, zaspani staruszkowie orzeźwiają się zimną szklaneczką kawy. Wszystko jeszcze tak senne, niemrawe. Idę ponownie spać, żeby za trzy godziny wyruszyć do Ninh Binh i Tam Coc.

Pada. A właściwie leje. Z obawą, na ułamek sekundy wysuwam aparat by zrobić zdjęcie jednej z tutejszych pagód wbudowanych we wnękę jaskini. Trzy posągi Buddy, jeden obok drugiego (symbolika przeszłości, teraźniejszości i przyszłości) otoczone są poświatą magii.

Idziemy odwiedzić pagodę w Ninh Binh 

I w końcu Tam Coc, które mimo strug deszczu, robi na mnie większe wrażenie niż Ha Long Bay. Pakuję się z Japonką na maleńką łódkę napędzaną siłą rąk (lub, jak się również później okazało, nóg!) przez opłaconą Wietnamkę. 

Wiosłowanie nogami przez Tam Coc

Widoki odebrały mi mowę. Pionowe, wysokie skupiska skalne wyrastające prosto z pól ryżowych, czasem w pojedynkę ,czasem parami, czasem w liczniejszym towarzystwie. Wokoło zieleń, rybacy, pływające chatki, cisza tulona kroplami deszczu, mącona odgłosem zanurzanych wioseł. Bardzo blisko natury, wręcz namacalnie.

Przepływamy pod skałami 

Przepływamy przez naturalne tunele wyżłobione w górach – trzy jaskinie Tam Coc. W oddali majaczy się wyjście przesłane co chwila wynurzającymi się z ciemności stalaktytami. Próbuję przejąć wiosła. Okazuje się to być trudniejsze niż przypuszczałam. Wzbudzam zadowolenie lokalnych wioślarzy... zostawiających mnie coraz bardziej w tyle... „to do zobaczenia za 5 godzin!”. Przestaje padać, wychodzi słońce.

To wcale nie jest takie łatwe 

Wkraczamy w ciemności  

Powitanie

Wieczorem przemiła kolacja na koszt pary przemiłych francuzów. Bo dongi mi się wyczerpały...



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...