Po Tajsku


Nie jestem zbyt dużym fanem Tajlandii. 

Pierwszy raz udałam się tam w roku 2004. Na starym wtedy lotnisku załatwienie wizy na 15 dni nie stwarzało jeszcze jakichś większych problemów.

Bangkok wydał mi się zbyt hałaśliwy, zbyt duszny, zbyt tandetny uwielbieniem dla pary królewskiej (wydaje mi się, że liczba obrazków Panny Świętej w Polsce nie umywa się do liczby naprawdę kiczowatych obrazów tajskiego króla i królowej) i zbyt zasmucający seks turystyką. 

Khao San kipiało burzliwym życiem nocnym, z pijanymi transwestytami, gejami, oraz starszymi łysiejącymi Niemcami obejmującymi najczęściej dwie tajskie dziewczynki swoimi tłustymi, spoconymi ramionami. Były rozrywane koszulki w emocjonalnych aktach zazdrości, wyprężone nagie piersi, półdupki, włosy łonowe, obmacywanie, striptiz i więcej jak tylko ktoś chciał. Sodoma i Gomora.

Uciekłam na Koh Tao, gdzie spędziłam resztę mojej wizyty w Tajlandii.

Jest rok 2007. Na nowym, zbyt dużym i totalnie zdezorganizowanym lotnisku każą mi wypełnić kilka niepotrzebnych druków, przeliczają skrupulatnie pieniądze w obecności kilkudziesięciu innych obcokrajowców, każą czekać, robić zdjęcia, znowu czekać, pójść tam i tu, no i w końcu płacić. Po dwóch godzinach dostaję wizę. Bagaż znajduję dopiero po kolejnej pół godzinie. W międzyczasie bowiem został odholowany z pasa.

Bangkok jest taki sam jaki był. Zbyt, zbyt, zbyt. Khao San za to przeobraził się w porządną ulicę z niezłymi barami, ekskluzywnymi sklepami i nieco lepiej wyglądającymi straganami. Ba! Nawet bruk położyli. Normalnie boulevard!

Potem zrozumiałam, że cały brud przeniósł się do Phuket. Konkretnie w rejony Patong Beach, gdzie spędzałam wakacje. Jakże smutno mi było! Podstarzali panowie, nieudacznicy życiowi w różnym wieku, młodzieńcy kosztujący wolności, dewianci seksualni. Tanie "to i owo" bądź tajski masaż na krótką chwilę (goła panienka smaruje się oliwą i nagim ciałem masuje klienta) lub kupno ciała na cały pobyt (bardzo popularne). Wszystko bez cienia zażenowania. Z błogim (niemal anielskim!) uśmiechem na twarzy. Jest popyt są i usługi. 

Nie mogłam pozbyć się myśli, że to właśnie biali zrobili z Tajlandii to, czym jest teraz. Stąd smutek. Z powodu odzwierciedlenia tego, co potrafią z nas zrobić pieniądze…

I właściwie to już chcę tylko pamiętać o tym rekinie leopardzim, z którym dryfowałam na dnie morza przez dłuższą chwilę. I o tym, że na czas zdążyłam pomóc PWY pod wodą, kiedy to butla wysunęła mu się z rzepa...


Rekin leopardzi i ja



Dual Realities


Weekend 2006.11.25: Seoul Museum of Arts – wystawa Dual Realities 



Zajrzeć do środka i znaleźć to właśnie. Dziecko. Nie to co robi niekontrolowanie w majtki. Takie, dla którego wszystko jest stanowczo czarne. Lub tylko białe.




Biel wżynająca się piętnem w czerń. Czerń czule otulająca biel. Zależy od wiatru i okna. Precyzyjnie wtedy i tam.




Odmęty nieobecnej pustki w zatrzymanym czasie. Nikną, gdy byt przekreśla harmonię. W wiecznej pogoni samotność.




Przestrzeń betonu murem w zawodzącym wietrze. Szum morza bez widoku. Kotłujące się szarości w środku. Wolne kroki męskich butów echem podkówek. Tuż przy uchu.




Szum. Zawodzące filtry wypaczają wynik. Zbyt mało zamiast w sam raz. Głód informacji krytycznych.




Koło zamachem powtarza schematy. Nikt nie napisał księgi życia. Choć w kółko to samo.




Utrwalone chwile co sekundę. Ręcznie co pół godziny na świstkach papieru. Koło zamachowe wdrażania w życie. Czasem.




Jeden oddech wprawiający w wir zamieszanie. Jeden do dwunastu. Teoria chaosu zakorzeniona w szarości.




Kalejdoskop pytań. Zmieniających się jak mechaniczne ściany sześcianu. Co przebudzenie. Odpowiedzi brak. 




Wyrwany kęs twierdzy. A za nią następna. Czarna i biała. Z błękitnym niebem ponad głęboko schowaną. Szarym w momentach prawdy.




Czekam cierpliwie. Razy dwa. Na znak oskrobanego z przyzwoitości kierunku. Przylegam niepostrzeżenie do tu i teraz. Zarastająca grubą pajęczyną niewidzialnych nitek.




Labirynt miejsca w powijakach. Biel trzymana w ryzach czernią. Odetchnąć uciekającym czasem.




Czas. Luty. Dziesiąty na przykład. Roku 2007. Krzywy sik do męskiego pisuaru. Ten na poduszce chce spędzić naszą jego resztę ze mną.




Szarada elementów czasu w życie. Środek pomrukujący niezdecydowaną bielą. Bo lekko zabrudzoną. Szarością.




Przestrzeń podzielona przez czas. Na małe kwadraciki. Takie same a inne bo nie wtedy. Powtórka z układanki.




Wpasować się w swoje miejsce i czas. Ze ściekającym suto miodem. Uszczęśliwiając wszystkich. W tylko jednym polu.




Narysowań kontur z pamięci. Mieć nadzieję, że kształt sprosta. Gdy tykający sekundnik wybije nadchodzący czas.




Bo wszystko zależy od środka. Jelit krzyczących stanowczo czarno. Lub tylko bielą.




Na czas kolejny. Być może pozostały. Butelki Tsingtao porozrzucane przez kobietę z państwa środka. Tak.



Panmujom - DMZ


Weekend 2006.11.11: Panmujom - DMZ

Jeszcze na studiach wybrałam się w rejony Korei Północnej, a w szczególności w góry Kumgang (금강산) – jedyne tereny dostępne bezpośrednio z Korei Południowej. Wizyta ta była tak bardzo niesamowita, że podróż w okolicę strefy demilitaryzowanej w Panmujom jakoś ciągle odwlekała się w czasie. Nie miałam zbyt wielkich oczekiwań. I słusznie. Najciekwaszym momentem była chyba informacja o jednostce polsko-czeskiej w tym rejonie...

Panmujom jest zaskakująco blisko Seulu – około 40 km. Już wyjeżdżając poza miasto w kierunku północnym po lewej stronie widać zasieki, przejeżdza się przez betonowe bloki, które mają być zaporą w przypadku niespodziewanego ataku czołgów Północy, a samochody mija się tylko od czasu do czasu. 

Już na miejscu zostajemy przeszturmowani przez amerykańskich żołnierzy, którzy zdecydowanie wczuwają się w rolę „easy-going” obrońców sprawiedliwości. Sypią kawałami na lewo i na prawo („nasze pole golfowe zostało uznane za najbardziej niebezpieczne na świecie”), opowiadając przy tym skądinąd ciekawą historię incydentów mających miejsce jeszcze nie tak dawno. Wystarczy wizyta w jednym z wykopanych przez Północ podziemnych tuneli. Robi wrażenie...



Granica jak to granica. Po jednej stronie żołnierze jednej drużyny, po drugiej stronie żołnierze przeciwnej. Stoją i się obserwują robiąc dobrą minę do złej gry. 





Z dala można poobserwować tereny Korei Północnej oraz 32-metrową flagę na wieży koniecznie wyższej od tej, na której powiewa mniejsza flaga Południa. I te domy, które, jeżeli bliżej się przyjrzeć, zieją smutką pustką opuszczenia.





Przy tym moście doszło do incydentu (kilka osób zginęło), od którego cała ta maskarada się rozpoczęła.




A w ogóle to jestem drugi tydzień w Moskwie, w której się zakochałam podczas zaśnieżonego weekendu w pełni i tylko dla samej mnie...

Zatoka Cheonsu i Anmyeong


Weekend 2006.11.04-05: Zatoka Cheonsu i Anmyeong 

Wybraliśmy się na południowy zachód. W pewnym momencie dojechaliśmy do Zatoki Cheonsu znanej z tego, że co roku przeobraża się w największy na świecie zimowy dom dla ptaków. Przylatują ich tutaj miliony. 



Kiedyś tereny te stanowiły rozległe rozlewiska. Jakiś czas temu jednak Hyundai przemienił je w pola uprawne dla farmerów nawożąc odpowiednią ilość ziemi. W rozrachunku okazało się, że dochody miejscowej ludności zmalały dziewięciokrotnie. A ptaki jak przylatywały tak dalej przylatują. Ich przetrwanie jednak stoi pod coraz większym znakiem zapytania.



Zostawiliśmy samochód na parkingu i udaliśmy się specjalnym autobusem poobserwować ptaki. Dopiero co przylatywały, a ich ilości już wtedy były zaskakujące. Mimo że nie jestem wielką fanką ptaków, wyprawa ta trochę otworzyła mi oczy. Szczególnie kiedy podglądane gęsi wznosiły się do lotu najwyraźniej tylko po to, żeby pojeździć sobie na nartach swoich łapek. Strasznie były tą czynnością rozbawione. Albo jak takie białe ptaki z rozszerzanym u końcówki dziobem i długimi nogami biegały jak szalone z dziobami w wodzie, próbując złapać jakąś biedną rybkę. No i oczywiście, jak już często mi się zdarzało, załapałam się na wywiad do ogólnokrajowej telewizji KBS2. Chyba muszę pogodzić się z tym, że jestem osobą medialną. Ha!



Pod wieczór dojechaliśmy do Anmyeong i jej dwóch sławnych skałek: Dziadka i Babci. Znaleźliśmy nawet kilka ostryg, które na miejscu pożarliśmy. Chyba nie muszę wspominać, że owoce morza nad morzem są po prostu niewiarygodne, a krajobraz czasem księżycowy.



Potem mieliśmy mały wypadek ale jakoś tak byliśmy w zbyt dobrym nastroju, żeby ze wszystkiego robić widły. Jakiś czas zajęło nam znalezienie odpowiadającego nam domku. Chcieliśmy z dalekiego dala i szczęśliwie w takim właśnie miejscu wylądowaliśmy. Skręciliśmy w jakiś las, gdzie diabła chyba nawet nie ma bo po co, i dotarliśmy do wioski gdzie stał jeden pensjonat w stylu francuskim. Właścicielem był były szef Fujitsu, który kiedyś w czasie podróży po Francji zachłysnął się jej architekturą. I tak już zostało. Upichciliśmy pod gołym niebem wcześniej zakupione mięsko. Były warzywka, zakąski, wino i piwo. Kotka się też zabłąkała głodna. No i te gwiazdy otulane morską bryzą.



Rano poszliśmy na długi spacer. Pani w kucki przebierała soję, psy szczekały, mężczyzna obserwował suszącą się paprykę, a traktor czekał opuszczony.





Doszliśmy do świątyni buddyjskiej, z której właśnie dochodziły nawoływania do porannej medytacji. U jej podnóża zobaczyliśmy długi pomost do okolicznie sławnych kolejnych skał. Był odpływ, a śpiewy i dźwięk dzwonów wbijał się przyjemnie w głuszę dali.








Rafting w Naerincheon



Weekend 2006.10.28-29

Spływ kajakowy pod koniec października brzmi dosyć karkołomnie. Pogoda jednak, podobnie jak humory, zdecydowanie dopisały. Cała wyprawa okazała się niezapomnianym wydarzeniem. Tym bardziej, że był to mój pierwszy spływ.



Nie przypuszczałam, że w Korei można znaleźć tak wyludnione a zarazem piękne miejsca. Budzę się rano w pachnącym domku z drewna, wychodzę na balkon i jedyne co słyszę to szum rzeki i kołyszących się drzew na spiętrzonych wierzchołkach gór. I przypominam sobie te gwiazdy poprzedniego dnia, na czarnym jak węgiel niebie, i parę w świeżości przymrozku, tworzącą się przy łapczywym oddychaniu... 

A potem śniadanie w doborowym towarzystwie przyszłych niedobitków (survivors^^).



Po śniadanku przygotowujemy osprzęt.



I bardzo, ale to bardzo, cieszymy się na burzącą się wodę.



Gotowi do boju.



Rzeka okazała się na tyle łaskawa, że w kilku momentach mogłam wyciągnąć aparat. Tylko raz spiętrzyła się na tyle groźnie, że przy bardzo gwałtownym spadku o mało kilku osób nie pogubiliśmy. Nabraliśmy wody, aparat wraz z innym bagażem wypłynął gdzieś daleko i już w te kilka sekund zaczęłam się godzić z jego utratą. Torbę jednak wyłowiliśmy, a ta, jak się na szczęście okazało, nawet nie przepuściła wody...








Było jak w dzieciństwie. Tak lekko, przyjemnie i niewinnie. Też radośnie.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...