Polska klasowa



Pociąg relacji Berlin – Warszawa, klasa 1

Osoba Pierwsza: kobieta po trzydziestce; bardzo szczupła z obfitymi biodrami; zielony sweterek w plecione warkocze, taki sam odcień paska zegarka; spodnie czarne w białe paseczki; płasko zakończone czubki czarnych, wypolerowanych kozaczków; króciutkie, mysie włosy; na złoto oprawkowane okulary silnie pomniejszające oczy; czyta książkę obłożoną prezentowym papierem; podkreśla co chwila całe akapity ostro zatemperowanym ołówkiem; kiwa głową w natchnionym niedowierzaniu, uśmiecha sie przy tym szeroko z uduchowionym wyrazem twarzy; szkoda, że innym nie jest dane odczuwać tego, co ona; „ja nie wiem, czy jest pan tego świadomy, ale to strasznie przeszkadza” – to bardzo wyraźnie wyartykułowanym językiem polskim do zbyt głośno rozmawiającego przez telefon starszego profesora; i uśmiech, ciągle ten uśmiech słodki katalogiem zasad, które nie tylko ona ale również inni winni przecież przestrzegać.

Osoba Druga: starszy pan, prawdopodobnie profesor; świetne, skórzane buty w trochę staroświeckim stylu; oryginalne skórzane etui na okulary; elokwentny i zawzięcie tytułujący przez telefon nie tylko swoich rozmówców ale i też osoby trzecie; projekt ma miejsce w Bruskeli oraz w Nowej Zelandii; „przekaż mu koniecznie, że to moje polecenie” (tutaj płochliwe spojrzenie w moją stronę); przeprasza i wychodzi na zewnątrz, gdzie równie donośnie tytułuje.

Osoba Trzecia: młodzieniec około trzydziestki; kiepsko kamuflowany brzuszek; delikatnie nałożony żel na przerzedzone włosy; widocznie u progu wielkiej kariery; blackberry, słuchawki bluetooth Nokii, walizka Hugo Boss, połyskujący garnitur, w ręce Puls Biznesu; siedzi, jakby z pogardą na prawym półdupku; znudzony wszystkim dookoła, nie obdarza innych osób ani jednym spojrzeniem; tak, jakby ich nie było.

Osoba Czwarta: kobieta po trzydziestce; business woman z laptopem w ręku; krótke podkręcone w bułeczkę włosy; mocny makijaż, usta wciśnięte w pomniejszający kontur bordowej kredki, wyschnięte na wiór, bez cienia seksownej wilgotności; w uszach, na kilku palcach i nadgarstkach ciężkawe złoto; buty z ostrymi czubkami; zgrabny garnitur; zawzięcie pracuje nad raportem ze spotkania; po komentarzu Osoby Pierwszej również wychodzi na korytarz, by dokończyć swoje rozmowy telefoniczne.


Pociąg relacji Warszawa - Berlin, klasa 2

Rozmowę rozpoczął przemiły, starszy pan, który przedstawił się jako Lech Rościszewski. Pan Leszek był w latach siedemdziesiątych jednym z budowniczych Stacji Antarktycznej Polskiej Akademii Nauk im. Henryka Arctowskiego, o czym poinformował nas bardzo pobieżnie. Następnie wyraził swój zachwyt nad międzynarodowym towarzystwem, w jakim przyszło mu podróżować. On sam właśnie jechał w odwiedziny do swojej córki, która mieszka w Berlinie. Prześliczna, uśmiechnięta, piegowata Niemka o marchewkowych włosach spędziła w Polsce już trzy lata. Wyjechała tylko na wymianę, ale zakochała się w tym kraju i zdecydowała się właśnie tutaj zdać maturę i rozpocząć studia. Wytłumaczyła to wszystko pięknie po polsku. Również po polsku, w trochę bardziej trudnej do zrozumienia formie~~, opowiedział o sobie młody Wietnamczyk, mieszkający w Polsce od roku. Właśnie jechał z mamą w celach turystycznych do Niemiec. Gorące dyskusje skupiły się wokół relacji Polska-Niemcy, trudnościach bycia cudzoziemcem w Polsce, międzykulturowości, trudach budowania stacji polarnej i życiu w Korei.


Korea w 137 odsłonach



Niedawno znalazłam link z dawnymi obrazami Korei

Uwielbiam tego rodzaju zdjęcia. Uwięzione w klatkach momenty z minionych dziesięcioleci. Ludzie i świat, marzenia i troski, które na zawsze przepadły. 

Nie wiem czemu, ale za każdym razem czarno-biała przeszłość, jakkolwiek nie ubrana w pot i łzy, wydaje mi sie lżejsza, bardziej niewinna, szczęśliwsza...


Szpitalna preselekcja



Mój były szef podzielił się ze mną ciekawą historią. Kilka lat temu starał się on o przyjęcie swojej starszej córki do jednej z lepszych szkół podstawowych w Seulu. Rzecz jasna, żeby tego dokonać, musiał przejść przez masę bzdurnych aplikacji. Jednym z kryteriów rekrutacji był... żłobek, do którego dziecko było oddawane (jeżeli w ogóle). Im droższy, bardziej znany, tym więcej otrzymywało się punktów. W tym roku mój były szef stara się wysłać swoją drugą córkę oczywiście do tej samej, prestiżowej szkoły. Tym razem, o tym, czy dziewczynka się nadaje, czy nie, stanowić będzie nie tylko wysokość czynszu za żłobek, ale też i szpital, w którym dziewczynka przyszła na świat... Argumentacja? Gwarancją „jakości” dziecka jest pieniądz na niego wydany. Im więcej pieniędzy wyda się bowiem na pociechę, tym większe zaangażowanie rodziców w jego rozwój, tym większa ich miłość. Wliczając w to komfort psychiczny niemowlęcia w momencie przyjścia na świat. Wychodzi na to, że dzieci ubogich rodziców nie mogą liczyć na prawdziwą miłość i zaangażowanie, a co za tym idzie ich przyszłe przedsięwzięcia z góry skazane są na niepowodzenie.

Przypomina mi się tutaj „Gattaca” (1997) Andrew Niccol (Ethan Hawke, Uma Thurman), jeden z filmów, które darzę dużym sentymentem. Podczas narodzin niemowlęcia, dzięki próbce DNA, z wysokim wskaźnikiem prawdopodobieństwa, szacowana jest jego przyszła psychiczna i fizyczna kondycja. Jedni, dzięki swojej silnej puli genów, predysponowani są do osiągania rzeczy wielkich. Od samego początku inwestuje się w ich edukację i rozwój. Inni, ze słabszymi genami, otrzymują podstawową wiedzę, po czym odsyłani są do pracy fizycznej. Bez żadnej szansy na zmianę swojego losu. Proste to i wydajne.

Rzeczywistość, którą sobie sami warzymy, zasmuca mnie. Mam wrażenie, że powoli ale metodycznie dokonujemy jakiegoś przewartościowania, które za kilka bądź kilkanaście pokoleń zaowocuje „ludźmi bez pamięci”. „Ludźmi bez rdzenia”. To, co świadczy o naszym człowieczeństwie, wyjątkowości zniknie pod naporem wymogów konkurencji, dążenia do optymalizacji efektów. Zostanie w nas tyko czarna, ziejąca zimną pustką dziura, która z czasem i nieodwołalnie imploduje. Bo człowiek bez duszy musi po prostu uschnąć na wiór.


Fi-Ni-Si



Jak już pisałam dawno temu koreańskie reklamy dosyć mocno nadszarpują moje nerwy. Często te same kawałki puszczane są dwa razy pod rząd i to o wiele głośniej niż film, który się właśnie ogląda. Co szczególnie źle jednak wpływa na mój nastrój to ich poziom, a raczej jego brak. Generalnie reklamy koreańskie dzielą się na trzy kategorie. Albo ludzie robią z siebie kompletnych idiotów i jest to bardziej przykre niż śmieszne, albo uwydatniane są poszczególne części kobiecego ciała koniecznie z niewinnym i niczego nierozumiejącym wyrazem twarzy panienki, albo są to po prostu reklamy AGD lub kosmetyków prezentowanych przez zasłużone już i ciągle piękne damy koreańskiej sceny aktorskiej. Między innymi z powodu reklam nie mam w domu telewizora.

Dzisiaj jednak ktoś pokazał mi tę oto reklamę LG Telecom... Jest to jedna z cyklu scenek rodzajowych mających miejsce w małej firemce, gdzie szefową Działu Sprzedaży jest starsza dama mająca pod sobą kilku młodych chłopców. W piątej części cyklu do firmy wprowadzona zostaje zasada nakazująca prowadzenie zebrań w języku angielskim – kara za wykroczenie to 100,000KRW (ok. 70USD). Sposób, w jaki Koreańczycy radzą sobie z nakazem bardzo prawdziwie odzwierciedla rzeczywistość, z jaką borykam się tutaj na co dzień. Jest to chyba pierwsza reklama jaką oglądałam, w której Koreańczycy śmieją się z samych siebie.

Jestem pod wrażeniem. Ciągle.





Cztery bliskowschodnie przypadki



1. Różowy Sweterek

Koreańczycy, a w szczególności koreańska płeć brzydka, nie grzeszą zbyt wyrafinowanym smakiem jeżeli chodzi o ubiór. Owszem są to zazwyczaj markowe i drogie fatałaszki, ale dobrane, w powiedzmy sobie szczerze, mało wyszukany sposób. Zdarzają się krawaty w kółeczka, koszule w kratkę i garnitury w paski. A wszystko to w zwartej kupie na jednym modelu. O doborze kolorów już nie wspomnę. Charakterystyczne są też spodnie podciągnięte pod pępek, przepasane paskiem z metalową „tabliczką” dumnie demonstrującą dany brand. Sześć lat w Korei pozwoliło mi na wystarczający „exposure”, żeby nie ulegać już większym porywom zdziwienia.

Wchodząc do naszego biura w Omanie nie brałam pod uwagę więc ewentualności tego rodzaju wstrząsów. Moją głowę zapełniały zupełnie inne algorytmy prawdopodobnych powikłań sytuacyjnych. Mrugając oczami w niedowierzaniu zamarłam więc na chwilę, kiedy przed moimi oczami niepspodziewanie wyrósł zupełnie niedorzeczny sweterek. Sweterek miał przykrótkie rękawki, przaśnie opinał pinpongowy brzuszek i pozwalał dokładnie określić odcień brązu sutków noszącego go pana. Co gorsze sweterek raził kraśnym różem i swoimi trzema czerwonymi pasami biegnącymi w linii prostej przez klatkę piersiową i rękawki. Zaintrygowana, podczas rozmów z ubranymi w całkiem porządne garnitury mężczyznami i sweterkowym wyjątkiem, rozważyłam kilka możliwości. „Różowy Sweterek” mógł być po prostu daltonistą, który nastawił pranie na zbyt wysoką temperaturę. A może przedłużyła mu się podróż służbowa na tyle, że nie miał innego wyjścia jak włożyć ostatnią czystą rzecz, prezent od małoletniej córki, jaki żona zapakowała mu do walizki, żeby zawsze pamiętał o swojej rodzinie. „Różowy sweterek” mógł też być szalonym geniuszem, który zupełnie nie zwracał uwagi na tego rodzaju przyziemne sprawy. Albo po prostu pozycja mężczyzny pozwalała mu na umyślne bądź niezamierzone prowokacje i rozkoszowanie się bądź najzwyczajniejsze ignorowanie wywoływanego przez siebie poruszenia.

Nazwisko „Różowego Sweterka”, mimo nabożności z jaką zostało wyszeptane mi w zaciszu korytarza, nie odbiło się w moich wspomnieniach żadnym echem. Na dalsze wyjaśnienia nie było czasu.


2. Dubajska Wiza

Na lotnisku w Dubaju okazało się, że, w przeciwieństwie do Koreańczyków, muszę wykupić „package”, jeżeli chcę spędzić w mieście kilka godzin. „Package” składał się z wizy oraz opłaty za pokój w jednym z hoteli. Razem 210 USD. Rzecz jasna miejsca noclegowego nie potrzebowałam, mój samolot odlatywał za 8 godzin. Służby lotniskowe jedynie słusznie założyły jednak, że jeżeli zdecydowałabym się nielegalnie w kraju pozostać, to przenocowałabym właśnie w wykupionym wcześniej miejscu, gdzie lokalne służby innego rodzaju mogłyby mnie komfortowo schwytać. Po kilku chwilach pokojowej dyskusji, „Różowy Sweterek”, tym razem już ubrany w elegancko skrojony garnitur, szastnął kartą kredytową o blat wykupując moje miejsce noclegowe. Wiedziałam już, że opcja szalonego geniusza niedbającego o trywialne sprawy ziemskiego padołu odpada.

Nasza grupa rozdzieliła się. Część, z wraźną niechęcią, musiała udać się na nudnawe spotkania. Ja, wraz ze swoim koreańskim współpracownikiem, oddelegowana zostałam jako przyboczna eskorta „Różowego Sweterka” celem dowolnego rozdysponowania wolnego czasu. Nie żebym miała coś przeciwko temu – w Dubaju nigdy nie byłam i chciałam zobaczyć jak najwięcej przewidując, że druga okazja szastnięcia przez kogoś kartą kredytową może mi się nie przydarzyć. Okazało się, że „Różowy Sweterek” uwielbiał robić zakupy i tak udaliśmy się do największego na świecie shopping mallu


3. Diamentowy Zegarek

Od z góry nie zaplanowanych zakupów boli mnie głowa. Dlatego zawsze z góry spisuję listę potrzebnych mi rzeczy, przemykam przez sklepy z największą możliwą efektywnością, po czym wracam w jakieś mentalnie spokojne zacisze. Ogromne akwarium, z niesamowitymi stworzeniami w środku wynagrodziło mi jednak, i to z nadwyżką, smętne snucie się po kolących w oczy luksusem i halogenowym oświetleniem sklepach. Zdarzyło się też coś, czego po zakupach nie spodziewałabym się. Zostałam mianowicie podstępnie i bez większej świadomości rozdziewiczona.

Ze zrozumiałych względów do sklepów takich jak Tiffany’s nie chadzam. „Różowy Sweterek” jednak zaciągnął nas do kilku tego rodzaju salonów, aż końcem końców wylądowaliśmy w Piaget. Tam poprzyglądał się on kilku zegarkom, po czym kazał sobie pokazać jeden z nich. Poruszeni zainteresowaniem klienta asystenci, drygiem wdziali jedwabne rękawiczki, z nabożeństwem wyjęli z oszklonego i opatentowanego obostrzeżeniami okna wystawowego całkowicie pokryty diamentami zegarek, po czym przynieśli go na atłasowej tacy do naszego stolika. Zegarek był śliczny. Refleksy światła przepięknie odbijały się od wypolerowanych diamencików. Pomyślałam, że ciągle jest to jednak tylko zegarek. Nic więcej. I że tylko ludzie, którzy nie wiedzą, co w życiu jest naprawdę ważne, potrafią przykładać wagę do tego rodzaju drogich błyskotek. „Różowy Sweterek” zapytał o cenę. Asystent nerwowo postukał coś na tandetnym kalkulatorze i pokazał nam cenę - 150,000USD. „Różowy Sweterek” leniwie kiwnął głową, spojrzał na mnie i spytał, czy chciałabym go przymierzyć.

Czas stanął w miejscu. Zegarek przyjemnie otaczał moją dłoń idealnie rozłożonym ciężarem. Chłodził nadgarstek szlachetnym chłodem diamentów. W ciszy jaka nastała przyglądałam się mu i nie mogłam nadziwić się uczuciu, które ogarnęło mnie po raz pierwszy w życiu. Na swojej ręce miałam mieszkanie w Polsce, całkiem dobry samochód, albo setki, jeżeli nie tysiące, wykarmionych dzieci w Afryce. I coś jeszcze. Coś, czego nie mogłam uchwycić... W jakimś nagłym przerażeniu wyrwałam się z odrętwienia i spojrzałam w oczy „Różowemu Sweterkowi”. Przyglądał mi się intensywnie i zdawał się sycić moją reakcją. Uczuciem, jakie malowało się na mojej twarzy.

Po wyjściu ze sklepu przez dłuższy czas i ja i „Różowy Sweterek” zatopieni byliśmy w swoich własnych myślach. Myślach, które wcale nie były wesołe.


4. Szalony Autobus

Obecnie największy na świecie shopping mall ma jak na razie jedynie dwa punkty postoju taksówek. O tym jednak dowiedzieliśmy sie po kilku nieskoordynowanych przebiegach wzdłuż i wszerz zagmatwanych korytarzy domu handlowego. Obsługa mianowicie, skądinąd bardzo usłużnie, udzielała nam zupełnie sprzecznych informacji co do najlepszego miejsca złapania kursu na lotnisko. Biegać też musieliśmy dosyć szybko, ponieważ godzina odlotu naszego samolotu do Korei zbliżała się wielkimi krokami. Wyjście na zewnątrz i próby złapania taksówki na ulicach zakorkowanego i totalnie rozkopanego Dubaju nie wchodziło w rachubę. Ostatecznie, mimo naszych usilnych tłumaczeń i próśb, kazano nam stać w ogromnej kolejce tak, jak każdy normalny człowiek. Spoceni poddaliśmy się. „Różowy Sweterek” wyglądał na lekko zaaferowanego, ale zupełnie nie było widać po nim złości, czy zdenerwowania. Niespotykane jak na Koreańczyka i to cholernie wysoko ustawionego (co już wcześniej ustaliłam). 

Najwidoczniej podobnie zbłąkanych podróżnych było więcej, bo nagle ogłoszono podstawienie specjalnego autobusu dla tych, którzy spieszą się na samolot. Odjazd zajął nam około piętnastu minut żywej dyskusji między panem z obsługi, a naszym kierowcą. Okazało się też, że kierowca kierowcą chyba nie był, bo nie wiedział na przykład jak zastartować auto, nie wspominając już o zmianie biegów. Wyjechaliśmy na miasto. Tam kilkakrotnie zgasł nam silnik, a jak już ruszyliśmy to jechaliśmy nie szybciej niż 20km/h. Trzeci bieg zdawał się być głównym problemem. Odetchnęliśmy z ulgą jednak, gdy przed nami zamajaczył się drogowskaz z kierunkiem na Terminal 1 i 3 lotniska. Z lekkim już sercem, pewni szczęśliwego zakończenia tej niefortunnej podróży, zaczęliśmy prześcigać się w żartach i opisie swoich przeterminowanych już najczarniejszych wyobrażeń. I wtedy stało się nieprawdopodobne. Kierowca ni stąd ni zowąd zaczął skręcać z lewego pasa w uliczkę po prawej stronie niemalże powodując karambol. W akompaniamencie trzech zrozpaczonych krzyków i zewsząd dochodzących, donośnych klaksonów, drogowskaz na lotnisko schylił się za czarną już nocą linią horyzontu. 

„Różowy Sweterek” startegicznie stanął na schodkach autobusu, ja usadowiłam się po jednej stronie pierwszych siedzeń, a mój współpracownik po drugiej. Rozpoczęliśmy misję autopilotażu. Migowego, ponieważ kierowca, który kierowcą nie był, nie potrafił powiedzieć ani słowa po angielsku. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się też pytając o drogę przechodniów. Iskierka nadziei na nowo zatliła się w naszych sercach, kiedy to oczom naszym ukazał się ponownie długo wyczekiwany drogowskaz. Tym razem jednak pozostaliśmy w milczeniu nie chcąc kusić złego. Licho jak to licho znowu jednak z nas zakpiło. Kierowca wykonał dokładnie ten sam manewr, co poprzednio. Również w akompaniamencie trzech zrozpaczonych krzyków, hamujących kół i donośnych klaksonów. Po czym stwierdził, że on na lotnisko nie pojedzie. Jego misja to hotele, a nie lotnisko („no airport, hotel, sorry ya?!”).

Wszyscy roześmieliśmy się jak jeden mąż. To był już ten poziom absurdu, który łamie nawet najtwardszych pesymistów. Nie mogliśmy się przestać rechotać (bo inaczej tego nazwać nie można) aż do hotelu, gdzie wysiedliśmy. Tam poinformowano nas, że hotel nie ma swoich taksówek i że goście mają prawo do korzystania z hotelowego van’u. My gośćmi rzecz jasna nie byliśmy... 


Zapach Omanu



Każdy wdech to spokój, a każdy wydech odprężenie. 

Nikomu nigdzie się nie spieszy. Nikt nie przebiega na czerwonym świetle, nikt nie jest już spóźniony na umówione spotkanie. Każdy krok jest stawiany świadomie, z namysłem, wyczuciem rytmu. Spowici w białe suknie mężczyżni z niedużym turbanem bądź czapeczką na głowie, mijają się wodząc wzrokiem po twarzach, próbując wyczytać w nich przeszłość. Czasem przystaną i pogawędzą chwilę lub dwie ze znajomym. Bez podniesionych głosów, żwawej gestykulacji czy pełnej wyrazu mimiki twarzy.

Każdy wdech to spokój, a każdy wydech odprężenie. Ciągle głęboko oddycham i nie mogę się nasycić palonym słońcem zapachem ciszy. 

Oślepiający bielą Maskat
              

Charakterysteczna architektura Orientu (hotel Hyatt w Maskacie)

Sultan Qaboos University (SQU) w Maskacie

Duqum (Region Wusti)


Więcej zdjęć tutaj.


Czarny Obama



Obama jest “swojski”. Imponuje mi bystrością, poziomem retoryki i emocjonalnym zrównoważeniem. Widać, że ma klasę i całkiem dobrze poukładane w głowie. Z drugiej strony nie mam złudzeń – nie tylko osoba prezydenta, czy nawet rząd włada USA, a przez to i światem. Dlatego prawdopodobnie Obama będzie musiał stawić czoła wielu swoim frustracjom. Jestem bardzo ciekawa jak się zabierze za obecny stan rzeczy i jakie będą tego wyniki.

Co Obama oznacza dla Korei? Politycznie prawdopodobnie niewiele (zmiana polityki wobec Korei Północnej?) – choć Lee Myeong Bak, obecny prezydent, uważany jest przez Koreańczyków za marionetkę Busha i każdy jest ciekaw, jak to będzie za kadencji Obamy. Ekonomiczne konsekwencje na pewno jakieś będą (planowana renegocjacja FTA), ale osobiście widzę więcej szans na zmiany od strony społecznej. A to z bardzo prozaicznego powodu – Barack Obama jest mulatem. 

W Korei ciągle nie ma zbyt wielu przedstawicieli czarnej rasy. Ich pojawienie się na ulicy za każdym razem sieje widoczne poruszenie wśród mijających ich Koreańczyków. Bo dla Koreańczyków osoby czarnoskóre są „straszne” z wyglądu i daleko bardziej obce niż Biali. Niestety też większość Koreańczyków starszego pokolenia, w ogólnym przeświadczeniu o wyjątkowości swojej nacji, uważa Murzynów za osoby „niższe” (podobnie zresztą jak innych Azjatów – szczególnie tych z biedniejszych krajów). Dlatego też dzieci z mieszanych par (np. Koreanka i Murzyn) nie mają z tego powodu zbyt łatwo.

Koreańczycy, jakkolwiek nie protestowaliby przeciwko amerykańskiemu imperializmowi (bazy wojskowe w Seulu, import wszystkich części wołowiny etc.), to ciągle w ich świadomości Stany Zjednoczone są „krajem spełnionych marzeń”. Dzieci masowo wysyłane są do amerykańskich szkół (często na wiele lat wraz z żonami), a dyplom Harvardu czy innej szkoły Ivy League definiuje wartość człowieka bez potrzeby sprawdzania kwalifikacji, czy nawet z nim rozmowy. Koreańczycy podziwiają USA również za ich ekonomiczny i technologiczny rozwój.

I nagle w Stanach Zjednoczonych wybrano „Czarnego”. Dla wielu Koreańczyków musi to być niemały szok. Myślę, że czarne pochodzenie prezydenta USA, które przecież nie było kwestią oficjalnej debaty w amerykańskich wyborach, będzie miało duże znaczenie dla rozwoju społecznego Korei. Wielu ludzi zacznie zastanawiać się nad własnymi „strachami”. Z czasem Koreańczycy oswoją się z Obamą, a widok czarnoskórej osoby na ulicy nie będzie już czymś „przerażającym”.  Jedynym warunkiem jest jednak to, żeby co poniektórzy Koreańczycy faktycznie zdali sobię sprawę, że Obama jest czarny. Że to nie żaden dobrotliwy żart opowiadany do poobiedniej kawki. Bo jakież było moje zdumienie gdy, nie dalej jak wczoraj, senior manager mojej firmy o mało nie opluł się tą poobiednią kawką, kiedy go o prawdziwości tego faktu poinformowałam...


Jesienią w górach Korei


Mimo że urodziłam się w górach nigdy za nimi za bardzo nie przepadałam (może z wyjątkiem Gór Sowich, do których mam duży sentyment). Odkąd pamiętam podczas wspinaczek miałam problemy z oddychaniem (lekka astma) i bolącym kolanem, co zdecydowanie rozpraszało mnie w doznaniach estetycznych. Zawsze ciągnęło mnie bardziej do wody – żeglowanie, pływanie, nurkowanie. PWY kupił mi jednak buty do wspinaczki (Korea jest podobno najlepszym producentem takowych butów –  np. marka K2). No a żeby uzasadnić wydatek musieliśmy wybrać się w góry. I mimo początkowych oporów z mojej strony okazało się, że PWY znowu dokładnie wiedział jak mnie uszczęśliwić.


Korea w niemalże 75% pokryta jest górami. Jest więc z czego wybierać. Z powodu mojej operacji kolana, która miała miejsce kilka lat temu, zdecydowaliśmy się najpierw na Suraksan (수락산). Ta ma bowiem wśród Koreańczyków opinię sprzyjającego lekkiej i przyjemnej wędrówce wzgórka. I faktycznie, starsi panowie ze swoimi paniami, w profesjonalnym odzieniu i osprzętowaniu, lekko podśpiewując, raźnym kroczkiem wędrują bez przystanku na sam szczyt. W moim przypadku było trochę gorzej, bo żeby dojść na dość niski wierzchołek (ok. 640m) musiałam wędrować przez ok. 5 godzin po różnego rodzaju pagórkach. A spacer ten zawierał również prawie pionowe ściany skalne, na które trzeba było się wspinać przy pomocy lin. I nie wspomnę już o helikopterze, który musiał po drodze zabrać jakiegoś mniej uważnego pechowca. Tak czy owak przeżyłam (ledwo), a co więcej, uczucie satysfakcji i duma z kolana spowodowały, że zachciało mi się więcej. W sobotę więc wybraliśmy się na bardziej ambitny (aczkolwiek niższy – ok. 600m) szczyt – Górę Soyo (소요산). Do Soyosan, podobnie zresztą jak do Suraksan, można dostać się metrem. Zajmuje to ok. 1 godziny jadąc z północy Seulu. Góra ta jest bardzo stroma więc wejście na nią i zejście zajęło nam ok. 4 godzin. Sama wspinaczka była miejscami wyczerpująca (bardziej miałam problemy z oddechem niż kolanem – bez inhalatora się nie obyło), za to widoki, kolory i zapachy po prostu oszałamiały. Na  szczycie góry, ku mojemu zdumieniu, odkryliśmy kopiec grobowca – widać było, że sami Koreańczycy są zaskoczeni tym odkryciem (w Korei zazwyczaj chowa się ludzi u podnóża gór lub popioły umieszcza się w małych katakumbach na specjalnych cmentarzach). 

Tak naprawdę jednak chciałam napisać o koreańskiej jesieni, która właśnie w górach rozkwita najpiękniej. Nigdzie na świecie nie widziałam tak krwawej czerwieni, intensywnej pomarańczy zachodzącego słońca, soczystej zieleni i ognistych żółci jak na tutejszych drzewach. To wszystko prawdziwie zapiera oddech szczególnie w promieniach jasnego słońca i głębi niebieskiego nieba, które w tym czasie rządzą koreańską pogodą. Cudownie jest przeżywać to piękno w świeżym powietrzu lekko mrożącym zarumienione poliki, a potem jeść placka z ośmiorniczką i zieleniną (파전) zapijając sfermetnowanym winem ryżowym (동동주). W tę sobotę wybieramy się na Górę Myeongseong (명성산) – 923m. J




Soyosan - gdzieś niedaleko szczytu




Soyosan - koreańska wersja kasztanowców



Soyosan - u podnóża góry koncert z kolorów


Soyosan - ekplozja kolorów


Soyosan - krwiste czerwienie


Soyosan - samotnie stojące



Soyosan - ognisko liści



Soyosan - czerwień napotkana po drodze na szczyt

Więcej zdjęć tutaj.

Kobiety mojego życia



Z mężczyznami radzę sobie o wiele lepiej niż z kobietami. Kobiety przeważnie onieśmielają mnie, powodują, że czuję się z jakiegoś powodu nieswojo. Bardzo trudno mi się z nimi prawdziwie zaprzyjaźnić. W stosunkach z mężczyznami czuję się bardziej uzbrojona w szczerość, jestem prostolinijnie otwarta, pewna siebie i swojej intuicji. Wszystko jest prostsze, bardziej cyniczne i konkretne. Milczenie nie jest aż tak krępujące. W przypadku kobiet o wiele więcej czasu, energii i często niestety o stokroć więcej zbędnych słów zajmuje dotarcie do sedna, do prawdziwego wnętrza. A to mnie zdecydowanie i zniechęca, i męczy.

Nie wspomnę już o Koreankach, z którymi zupełnie w żadnym temacie nie potrafię się utożsamić. Moje ostatnie próby nawiązania kontaktu skończyły się haniebnie szybkim odwrotem, kiedy to moja rozmówczyni gorąco poleciła mi wyrwanie kilku zębów celem poprawienia kształtu twarzy...

Z drugiej strony, kiedy spoglądam wstecz, okazuje się, że osoby, które wywarły największy wpływ na moje życie są w zdecydowanej większości płci żeńskiej. W szczególności jest to siedem pod każdym względem wyjątkowych kobiet (ich inicjały ułożyły mi się w sformułowanie „DEAD GOD” - o mało z krzesła nie spadłam). Kobiety te są bardzo silne nawet jeżeli za bardzo nie zdają sobie z tego sprawy. Wszystkie są niesamowicie zmysłowe – każda na swój specyficzny sposób. I wszystkie, bez wyjątku, zmieniają świat i ludzi, których napotykają na swojej drodze. Na lepsze. I bez ustanku. Z głową podniesioną do góry.

Kobiety te wyryły się głeboko w moim charakterze. Nie będzie przesadą gdy powiem, że mam w sobie namacalną cząstkę każdej z nich. Być może stały się one już trochę innymi osobami, być może na nowo musiałybyśmy znaleźć tematy do nocnych rozmów. Nie zmienia to jednak faktu, że są mi one ciągle najbliższe na świecie. Bo stanowią część mnie samej. W dużej mierze zawdzięczam im to, kim teraz jestem. Właśnie dzięki czasowi i energii jakie mi poświęciły, czy też całej tej stokroci bardzo potrzebnych słów. 

A wiem, że często nie był to dla nich lekki chleb.


Zapach jesieni



Spuchnięte deszczem, zabrudzone ciemną szarością, nisko zawieszone cumulusy. Poganiane zawieruchą z utęsknieniem oczekują eksplozji swoich nabrzmiałych kształtów. Wiatr, z nieoczekiwaną na tę porę roku zawziętością, wzburza do groźnego falowania ołowiowe morze. Szkwał goni za szkwałem. W takt melodii wygrywanej na strunach want i szotów biczujących kołysane falami maszty. 

Wzburzane nagłymi podmuchami liście tańczą w ulicznych tornadach. Ciepłe brązy, intensywne żółcie. Dogorywająca zieleń, nieśmiała czerwień. Ich rozmokła woń przypomina mi dawno zapomniane lata. Zamykam oczy i wdycham zapach spulchnionej wilgocią ziemi. Znowu jestem u siebie.

Oslo, 20 październik 2008


Sznurek i pętelka



Korea żyje dramatem. Jest nim przesączona niczym babka olejkiem zapachowym. Tapla się w nim z uciechą godną radości wieprza puszczonego samopas w deszczowe błocko. Spotkanie Koreańczyka, który potrafi oszczędzić rozmówcy opisów krwi, znoju, łez i potu, a zamiast tego zajmująco porozmawiać na inne tematy, jest prawdziwym ewenementem. Cierpienie mianowicie jest wartością stanowiącą o statusie Koreańczyka. Im gorzej, tym lepiej. Zadowolenie jest mocno podejrzane, jest czymś wstydliwym, czymś, co należy zakopać pozorami obojętności i pozwalać kiełkować jedynie w czterech ścianach swojego domu. Ba! Zadowolenie trąci arogancją, o którą łatwo szczególnie u obcokrajowców. Oni bowiem ośmielają się cieszyć się życiem, a nawet radością tą od czasu do czasu się dzielić. A życie przecież jest ciężkie! Musi być!

Na ekranach dramatyczne monologi przerywane rozdzierającym szlochem, rwanie szat od Prady i włosów prosto od fryzjera na Kangnam, pięciominutowe ujęcia płaczących krokodylimi łzami niewiast, czy unoszących się słusznym gniewem i dodających sobie animuszu gromkim krzykiem mężczyzn. Od czasu do czasu spoliczkowanie, a już przynajmniej energiczne wstrząśnięcie bezwładnej w niemej rozpaczy niewiasty. Bezbronne kobiety bowiem albo nie są w stanie pojąć wewnętrznego rozedrgania mężczyzny, nie potrafią zrozumieć jego ukrytych, ale w większości przypadków szlachetnych, motywów postępowania, albo są najzwyczajniej w świecie przez wszystkich wokoło bezlitośnie i niesprawiedliwie szykanowane. Nawet komedie przytłaczają swoim poziomem i tematyką. Oferma przez przypadek zjada kanapkę z całkiem świeżą porcją spermy swojego kolegi, dziewczyna poddaje się skrobance podczas szkolnej przerwy, grubaska, dzięki operacji plastycznej przechodzi całkowitą metamorfozę, co pozwala jej w końcu zaistnieć na scenie w roli piosenkarki. I niech mnie szlag, jeżeli życie tutaj nie jest ciężkie.

Praca, wartość numer jeden w życiu każdego szanującego się Koreańczyka, jest chyba najbardziej okazałym źródłem argumentów uzasadniających wyjątkową nieznośność tego psiego życia. Szef jest bezduszną maszyną, który wymaga rzeczy niemożliwych („Impossible is nothing”), wylewa swoje frustracje na poddanych, traktując ich jak osobistych pucybutów. Sytuacja w pracy jest na tyle skomplikowana, że nikt oprócz zainteresowaengo nie jest w stanie tego zagmatwania ogarnąć. Zresztą sam zainteresowany nie za bardzo skłonny jest pokusić się o próbę wyjaśnienia, zasłaniając się ścisłą tajemnicą lub wyjątkową delikatnością sprawy. Nadomiar złego żona żąda jakiegoś idiotycznego spaceru, pobawienia się z bachorem, albo odwalenia dawki małżeńskiego obowiązku kopulacyjnego. Dramat za dramatem.

Sposobów na wszystkie te życiowe dramaty jest kilka. Już w poniedziałek (przecież musieliśmy spędzić stresujący weekend z rodziną) upijamy się w trzy dupy tak, że o poranku w drodze do pracy, przechodząc obok miejsca swojego własnego pawia, nie możemy wyjść z oburzenia nad chamstwem i brakiem ogłady co poniektórych. We wtorek robimy sobie małą przerwę po to, żeby w środę i czwartek, najlepiej za firmowe pieniądze, być w stanie żłopać zmieszane piwo i whiskey wychylane kufel za kuflem. Potem, jak już chlanie się znudzi, udajemy się do karaoke, gdzie przy płaczliwym zawodzeniu, możemy utulić swoje troski w roznegliżowanych ciałach pań do towarzystwa (coraz częściej gustujemy w Rosjankach). Czasem też w kółeczku, z innymi panami na współ, możemy rozładować się bardziej dosłownie, z głowami panienek między nogami. Trzeba przy tym dodać, że tego rodzaju niewinne igraszki również mogą być przyczyną wielu zmartwień. Często jesteśmy bowiem siłą wręcz zaciągani w miejsca, w których absolutnie nie mamy ochoty bywać. Szefowi odmówić się przecież nie da. Iście psie to życie.

Wyżej wymienione sposoby rozwiązywania problemów są chlebem powszednim dla większości „normalnych” Koreańczyków. Dla tych odbiegających od surowego standardu wyznaczonego przez konfucjański kodeks, pozostaje często sznurek i pętelka. Bo wielu nie może wytrzymać tego kotła podłości, które Koreańczycy sami sobie beztrosko warzą. Ci, którzy próbują szukać pomocy u specjalistów, muszą liczyć się z piętnem „chorego psychicznie” i kategoryczną alienacją. A i wizyta u specjalisty to 70USD za pół godziny rozmowy, z czego część przypada na wypytanie pacjenta o jego status finansowy, wysokość wynagrodzenia i dotychczasowe inwestycje.

I tak ikona kina koreańskiego, uwielbiana przez tłumy, ciągle popularna, przepiękna kobieta, Choi Jin Shil, ni stąd ni zowąd wiesza się. Wszyscy, podnosząc w nagłym osłupieniu głowy znad buchającego parą kotła, pytają w niedowierzaniu „dlaczego?”. Ach, no tak! Przecież kobieta samotnie wychowująca dwójkę dzieci musi być niezrównoważona psychicznie. Musi z nią być coś nie tak. I nieważne, że kilka razy sfotografowano Panią Choi całą w siniakach zabieraną do szpitala po tym, jak szerokokątnie popieścił ją małżonek. Widocznie sobie na to w jakiś sposób zasłużyła. Pani Choi zdecydowała się po jakimś czasie na rozwód, w konsekwencji czego przyjaciele się od niej odwrócili, reżyserzy przestali proponować ciekawe role, a internauci końcem końców obarczyli ją za śmierć innego aktora, Ahn Jae Hwan’a, który popełnił samobójstwo z powodu długów nie do spłacenia. Pani Choi znalazła się poza nawiasem społecznym i nic nie wskazywalo, że może do niego być ponownie dodana. Pozostał więc sznurek i pętelka. Po kilku dniach, co dało się przewidzieć, przyszedł czas na transwestytę, Jang Chae Won’a, a potem geja, Kim Ji Hoo. Wszyscy oni nie pasowali do przeklętego konfucjańskiego kotła.

Samobójstwo jest jednym z trudniejszych problemów moralnych. Pomijając kwestie religijne, wielu ludzi twierdzi, że nie może ono stanowić sposobu rozwiązywania problemów. Niemniej jednak warto chyba zdać sobie sprawę, że dla nielicznej grupy ludzi, którzy popełnili samobójstwo, czyn ten był świadomym aktem woli, a nie formą ucieczki od zastanej rzeczywistości. Inaczej ma się jednak rzecz w Korei. Samobójstwo nie jest i nigdy nie będzie aktem woli. W konfucjonizmie propagującym bardzo szczelny kolektywizm nie ma miejsca bowiem na niezależne podejmowanie decyzji. Wszystkie zasady, relacje między ludźmi, formy zachowania, cały sposób na życie, są bardzo szczegółowo nakreślone i wzajemnie ze sobą powiązanie. I tak samobójstwo przybiera tutaj formę eskapizmu wyznaczonego przez wolę skolektywizowanej, bezbarwnie identycznej, bezpiecznie żyjącej w swym kociołku, tłuszczy. W rezultacie dochodzi do samobójstw lesbijek, które zmusza się do zamążpojścia i rodzenia dzieci, dziewczyn, którym zabrania się wyjścia za mąż za „nieodpowiednich” kandydatów, samotnych matek, starych panien, rozwódek, gejów, transwestytów, młodzieży, która nie radzi sobie ze sztywnym gorsetem zasad koreańskiego społeczeństwa. Niestety w Korei występują też inne, bardziej kretyńskie formy samobójstwa, jak chociażby te fanów Pani Choi, których fala nastąpiła w kilka dni po śmierci aktorki. Tego rodzaju decyzje można chyba przypisać jedynie przywiązaniu do mody, która w Korei jest również jednym z wyznaczników statusu społecznego. Jeżeli więc Pani Choi, "celebrity", popełniła samobójstwo, to ja też to zrobię. Z drugiej strony może jest to druga twarz kolektywizmu na zasadzie „wszyscy się teraz razem powieśmy”. Ale tutaj jestem już chyba za bardzo cyniczna.

Korea jest na pierwszym miejscu wśród krajów OECD jeżeli chodzi o liczbę samobójstw. Ostatnie wydarzenia nie są niczym nowym. Nastąpiła po prostu kumulacja samobójczych śmierci koreańskich „celebrities” i stąd o tej niechlubnej statystyce dowiedział się cały świat. Przez ostatnich sześć lat nasłuchałam się wystarczająco wiele tego rodzaju wiadomości, żeby (niestety) nie robiło na mnie to już większego wrażenia. Na Koreańczykach zresztą też nie. Jeżeli jakiś podlotek popełni samobójstwo, szkoły nie są zamykane, nikt nie odprawia minuty ciszy, ani nie pozwala na uczczenie pamięci ofiary w jakikolwiek inny sposób. Nikt też za bardzo nie dochodzi prawdziwych przyczyn tragedii, nie wspominając już o organizacji publicznej debaty.

W 1997 roku, z powodu kryzysu finansowego, Koreańczycy masowo skakali pod koła metra. W czarnych foliówkach na głowie, żeby poprzez publiczne rozpoznanie nie przynieść hańby swojej rodzinie. W tym roku mamy kryzys, który podobno jest najpoważniejszym od czasów Wielkiej Depresji. Koreańskie władze w pośpiechu montują szklane osłony na peronach stacji metra. Zawsze jest jednak ten sznurek i pętelka w zaciszu czterech ścian domu. 

W Korei życie toczy się dalej. Prawami selekcji naturalnej.


Pierdząca krowa



Jednym z projektów, nad którym obecnie pracuję, jest elektrownia węglowa z systemem wyłapywania dwutlenku węgla. Wszystkie inne związane są z energią odnawialną. Z tego też powodu wiele naczytałam się o aktualnym stanie naszej Ziemi. I dokąd ten stan zmierza. 

Przełożyło się to naturalnie i bez bólu na mój bardziej świadomy styl życia. Nie mam telewizora, ani innych urządzeń, które wymagałyby ciągłego podłączenia do prądu. Na zakupy chodzę ze szmacianymi torbami, bardzo szczegółowo sortuję odpadki, zakręcam wodę podczas mycia zębów, samochodu używam przeważnie w weekendy jeżeli w ogóle, mieszkanie oświetlam jedynie punktowo i tylko w pokoju, gdzie akurat przebywam. 

Wszystko przyszło jakoś tak samoistnie, bez zbytniego zmuszania się, czy gwałtownych zawirowań w moim dotychczasowym życiu. Na pewno jest o wiele więcej rzeczy, które mogę jeszcze zrobić. Ciaglę się uczę. 

Też o tym, jak pierdząca krowa może wpłynąć na nasz klimat...


Zemsta



Liczyłam na ten wyjazd. Chciałam zobaczyć spieczone słońcem, białe murowane domy. Chciałam przejechać terenówką drogę z Muskatu do Duqm, chciałam przekonać się jak bardzo słone jest Morze Arabskie, chciałam napić się specyficznej kawy wsłuchując się w miauczącą muzykę Bliskiego Wschodu. A przy okazji wdrożyć energię odnawialną w Omanie.

Liczyłam na ten wyjazd więc pracowałam. Odwaliłam, bez zbędnego przechwalania się, całą robotę.

Wczoraj przez przypadek i to całkiem podły przypadek dowiedziałam się, że mogę zapomnieć o okularach słonecznych, odparzonej pupie i turbanie na głowie. Mój współpracownik, Koreańczyk, z wyraźną satysfakcją wręczył mi bilety na BEZPŁATNY „Energy Show” w KOREI mówiąc, że on to nie może pójść, bo pojutrze leci do Omanu. Z powodu mojego projektu. Po czym dodał, że mogę sobie pójść na targ... z mężem.... w czasie weekendu... Na koniec jeszcze tylko głupawo się rozchichotał rad ze swojego żartu.

Obmyślam zemstę. Na zimno.
I niech mnie trafi jeżeli jeszcze w tym roku nie polecę do Omanu.


Dieta muffin'owa



Ostatnio z życiowej zgryzoty przybyło mi kilka dobrych kilogramów. A że zaczęło pobolewać mnie kolano, a portki wszelakie uniemożliwiły oddychanie, zdecydowałam się na odbudowanie swojej poprzedniej kondycji.

I im bardziej zawzięcie jestem na diecie, tym z większą rezygnacją na koniec dnia potrzebuję wtrząchnąć mufina. Czekoladowego. 

Bo dieta to cholernie przygnębiająca i frustrująca rzecz.


Goleń mojego VP



Na Zachodzie, gdy robi się gorąco, normalnym jest ściągnięcie marynarki, ewentualnie podciągnięcie rękawów, przy prawdziwym upale (bądź wyczerpujących dyskusjach) otarcie twarzy chustką lub nawet skropienie twarzy zimną wodą.

W Korei mężczyźni podciągają nogawki. Ponad kolano. Po czym prezentują swoją okazałą goliznę szarmancko, ale koniecznie od niechcenia, opierając stopę o kolano drugiej nogi. Prawdopodobnie chodzi również o przewiew innych części ciała, których już ot tak sobie wywalić  na wierzch bezkarnie się nie da.

Dlatego właśnie podczas ważnych rozmów mój wzrok błądzić musi po nierówno owłosionej goleni naszego VP, jego niedopasowanych skarpetach mocno naciągniętych po połowę łydki i tandetnie wyglądających (ale kosztujących pewnie z 400USD) butów z metalowymi sprzączkami. 

Sam miód.


Ludzie i delfiny


U wschodnich wybrzeży Korei, na Morzu Japońskim (uparcie nazywanym przez Koreańczyków Wschodnim), po raz pierwszy na świecie udokumentowano dość szczególne zachowanie delfinów, które w koreańskich gazetach określono mianem „pogrzebu”.

Jeden z deflinów był najwyraźniej bardzo chory i w pewnym momencie nie mógł już sam dotrzeć do powierzchni wody celem zaczerpnięcia oddechu. Inne defliny z jego grupy podjęły o niego walkę, swoim własnym ciałem wypychając go ku górze.

Nie wiem dlaczego  Koreańczycy uznali akurat za pogrzeb próby uratowania jednego delfina przez około dwudziestu swoich pobratymców, ale może dlatego że delfin końcem końców opadł na dno i zakończył tam swój żywot.

Z empatią i współczuciem stwierdziłam, że musiała się tam rozegrać mała tragedia. PWY, próbując chyba mnie pocieszyć, odpowiedział, że to i tak lepiej niż ludzie. Ludzie mają w zwyczaju zostawiać potrzebujących samych sobie (a dokładnie: „don’t give shit about them”)...


Brązowo mi



Koreanki połykają środki przeczyszczające jak cukierki. Efektem jest ich godna pozazdroszczenia filigranowa figura. Niestety efektem ubocznym, z którym to ja muszę się borykać, są dantejskie sceny w firmowych ubikacjach. 


Środa
Otwieram drzwi toalety a tam (za przeproszeniem tych o słabszych nerwach) rzadka sraczka, nawet nie w muszli tylko na sedesie. Rzuca mną o ścianę, ale dzielnie decyduję, że takie małe „gówno” nie zepsuje mi dnia. Małymi acz szybkimi kroczkami drepczę na inne piętro. Wyobrażam sobie biedną Koreankę, która przedobrzyła ze środkami przeczyszczającymi. No bo w końcu jak ona..., okrakiem? Z pozycji stojącej? Odzywa się we mnie Sherlock Holmes.

Czwartek
Otwieram drzwi toalety a tam, niczym deja vu, ta sama scena. Tym razem na kartce papieru A4, sfotografowana przez kogoś bardziej niż ja wkurzonego nagłym spotkaniem twarzą... w twarz (?) z kupą. Pod zdjęciem odezwa do autora rzadkiej sraczki.

Piątek
Sfotografowana kupa ciągle straszy.


Pożegnanie



Przyjechali w sile czterech jednym z tych wąskich, maleńkich, koreańskich microvan’ów. W torbiastych spodniach po kolana, z widocznymi gumkami markowych gatek, w za dużych T-shirt’ach, ze złotymi łancuchami na szyi, diamentowymi kolczykami (lub jednym) w uszach i z dużymi, świecącymi błyskotkami, zegarkach. Czterech postawnych Nigeryjczyków w filigranowym, białym Damasie. 

Patrząc jak wymieniają akumulator Matiza, żeby go w ogóle zastartować, rozmyślałam jak bogate życie miał (i będzie miał) ten samochodzik. To nie był jakiś tam zwykły pojazd, męczący się w jednym kraju, z jedną rodziną prze wiele lat. Został on sprowadzony przez Amerykanina do Korei, gdzie jego wyjątkowość na tle innych nudnych koreańskich wozów podkreślała ręczna skrzynia biegów. Potem był Polak, który obwoził jego koła po calutkim Seulu albo i dalej (tak, tak, pamiętam nasze zgubienie się w drodze na lotnisko, jakieś zaklęte mgłą ulice i prawie spóźnienie się na samolot do Manilii). A jeszcze potem byłam ja i PWY, mój Koreańczyk. No a teraz Nigeryjczycy i wkrótce już Nigeria, gdzie będzie woził kolejną rodzinę gdzieś po piaskowych wertepach. Iście światowy wóz. 

W końcu zastartował i zabrali go.
A mnie w oku zakręciła się łza.


Dream Land


Podczas mojej drugiej wizyty w Australii utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to najwspanialsze miejsce na świecie. Kraj ten ma po po prostu wszystko to, co potrzebne mi jest do Szczęścia. 


Przepiękne, błękitne niebo z bajecznymi zachodami słońca, które, za dnia i niezależnie od pory roku, kładzie wszystko i wszystkich magicznym, wydłużonym cieniem. Ocean, który rozbija się wściekłymi falami o zapierające dech w piersiach widokiem klify. Wyludnione plaże z turkusową wodą. Parki i ogrody botaniczne w środku miasta, gdzie nie niepokojone urzędują najróżniejsze zwierzaki. Rozłożyste drzewa o niesamowicie grubych pniach, z gałęziami wijącymi się w niespodziewanych kierunkach. Możliwość żeglowania po przecudownych zatokach i nurkowania w głębinach oceanu. Pachnące czystością i oceanem powietrze. Dla lubiących wspinaczka po okolicznych górach. Z drugiej strony nowoczesna i ciekawa architektura miasta. Wysoki standard życia. Różnorodność kultur, a co za tym idzie restauracji i dobrego jedzenia. Wina o aksamitnym, głębokim smaku z jednych z najstraszych (jeżeli nie najstarszych) winnic na świecie. I to wszystko jedynie w okolicach Sydney

A jeżeli to się znudzi (nie wyobrażam sobie jednak takiej sytuacji) to zawsze można odwiedzić las deszczowy w okolicach Cairns, wdrapać się na pobliski szczyt, czy też ponurkować na Wielkiej Rafie Koralowej (prawie dwumetrowe żółwie, rekiny, wieloryby etc.). Po drodze warto wpaść na kilka wysepek o białym piasku i bolącej przezroczystością wodzie, zatoki gdzie figlarzą delfiny i z trudem reprodukują się wieloryby. Dalej można udać się na kilka dni do jednego z najbardziej nieskażonych ludzką ręką parku – Kakadu National Park, gdzie nie sposób nie natknąć się na złowrogie krokodyle, potężne orły, jadowite węże, rażące zielenią łąki i bardzo stare drzewa. Dalej to już tylko kaniony w okolicach Alice Springs z charakterystycznymi, wysuszonymi drzewami eukaliputsowymi, busz o krwawo czerwonej ziemi i sztuka Aborygenów, porażający intensywnością magii Ayers Rock lub Katja/Olgas, kopalnie opali do poszukiwaczy szczęścia i pustynia dla odważnych.

Nigdzie chyba nie ma takiej różnorodoności, takiej magii i piękna jak w Australii. I nieważne są cholernie wysokie podatki, drożyzna, beznadziejne lotnisko, i lokalizacja w tym zakątku świata, gdzie faktycznie chyba tylko diabeł mówi dobranoc. Ważne jest to, że zobaczyłam tam mojego pierwszego humbaka (długopłetwowiec; po ang. humpback whale), który ni stąd ni zowąd podpłynął do naszej samotnej łodzi gdzieś na środku oceanu. Który, widocznie ciekawy, okrążył ją w kilkukrotnych, masywnych, popisowych wynurzeniach. Który opadając plecami na powierzchnię wody, tworzył z rozpryskiwanych, drobniutkich kropelek ulotne tęcze. Który był tak blisko, że przy jednych z wyskoków mało co nie uderzył naszej łodzi (a był od niej większy~~). Który spowodował, że w zachwycie nie byłam w stanie powstrzymać napływających do oczu łez, nie wspominając już o zrobieniu jakiegokolwiek zdjęcia.

Australia jest po prostu miejscem, które swoją magią wyrywa się głęboko w najbardziej pierwotne poziomy duszy. A dla takiego uczucia warto i żyć i umrzeć.

Długopłetwowiec (Humpback whale) - zdjęcie zrobione przez jednego z współpodróżników.



Żółw zielony - zdjęcie zrobione przez jednego z współnurków.




Anemonki i ich domek - zdjęcie zrobione przez jednego z współnurków.


Gdzieś po drodze od Bondi do Coogie Beach.

Więcej zdjęć tutaj.


Snowy & Mimi


Myślałam, że będzie uroczo. Dwa małe, śliczne kotki przez dwa tygodnie. W moim domu. Z moją, dorosłą już kocicą. Na moją depresję i wakacyjny wyjazd ich właścicielki do Europy. Nie mogłam się doczekać.

Zaczęło się od szarmanckiego ostrzenia i tak już ostrych pazurków gdziekolwiek popadnie. Nasza kanapa i krzesła, wszystkie skóropodobne, bardzo przypadły kociaczkom do gustu. M. ostrzegła mnie, żebym nawet nie myślała o obcinaniu im pazurków ale ja zdeterminowana i doświadczona anielskim zachowaniem Nabi przy tego rodzaju pielęgnacjach, zabrałam się do dzieła. Pisk, jak przy obdzieraniu ze skóry, szamotanie się, gryzienie, syczenie. Końcem końców na całe dwadzieścia udało mi się obciąć jeden, a cały dom okryć musiałam kapami, kocami, ręcznikami...

Kuwetę, wedle zaleceń właścicielki umiejscowiłam w naszej toalecie. Niestety szybko okazało się, że kuweta jest za mała dla dwóch dorastających kotek, a brak osłony powoduje szerokołuczny wyrzut piasku na całą podłogę łazienki. Ten połączony z pryskającą po całym pomieszczeniu wodą kąpielową tworzy mało przyjemnie bagienko (w Korei w podłodze łazienkowej jest ściek więc Koreańczycy są przyzwyczajeni do dużego rozmachu podczas oblucji, rezultatem czego jest totalnie zmoknięte pomieszczenie). Zdecydowaliśmy się więc na wyniesienie kuwety na balkon, obok podobnego wychodku Nabi (ale z nakładką na wszystkie boginie!). Niestety nie dało to oczekiwanych efektów. Budząc się kolejnego dnia doświadczyłam niemałego szoku znajdując w naszej wannie zamaszyste kupy w słonecznie żółciutkich kałurzach... Przenieśliśmy kuwetę pod łazienkę. Za każdym razem, kiedy otwieraliśmy drzwi do toalety ukochane kotki próbowały wemknąć się niepostrzeżenie i z niewinną miną, „że niby co?”, do środka. Jeżeli nie zdążyliśmy zareagować z odpowiednim refleksem, te znowu z nonszalancją i niebywałą szybkością robiły to, co widocznie uznały za swój święty obowiązek...

Kiedy Mimi i Snowy oswoiły się już z otoczeniem i Nabi na tyle, żeby uznać terytorium za podległe jedynie sobie, rozpoczęły się dzikie szarże przez dom. Spadały doniczki, książki, szklanki, kubki z gorącą kawą, zawieszały się komputery, rozlewała się ich woda w pómisku, a sucha karma rozsypywała się we wszystkich możliwych kierunkach. Kilka razy dziennie. Kiedy wracając z pracy otwieralam drzwi domu, wyglądał on jakby przeszło przez nie lekkie tornado.

Do tego doszła moja alergia. Bo ja, hmm, mam alergię na sierść kotów. Napuchnięte, załzawione oczy, cieknący nos, a w nim zaimplementowane na stałe kawałki chusteczek higienicznych, świszczące płuca. A co za tym idzie praktycznie brak snu...

No i Nabi. Nie odzywa się do mnie, jest w widocznej depresji, przytyła...
PWY też musi od czasu do czasu wyjść z domu, żeby przez przypadek nie wyrzucić słodyczy za okno.

Zachciało mi się kociaczków... Ale czy nie są... przesłodkie?

Snowy



Mimi

Więcej zdjęć tutaj.


Zmagania



Wiem, że świat jest piękny aż dech w piersiach zatyka. Wiem, że nie mam tutaj zbyt wiele czasu więc nie chcę tracić czasu na zbędności. Jestem wdzięczna za to, że jestem. I jestem głodna tego, co mnie jeszcze czeka. To z jednej strony. Płynącej z serca.

Z drugiej strony, płynącej gdzieś z udręczonego mózgu, przez 30 minut nie jestem w stanie podjąć decyzji o 10-minutowym spacerze. W niewygodnej pozycji, na twardym krześle, mogę obserwować jedynie jak przez palce ucieka mi czas.

Wszystko tak strasznie boli.


Nina Simone



Przez przeciągający się czas każdy dzień to ciężka przeprawa. Aż do momentu, gdy wkładając na noc zatyczki do uszu, wszystko się kończy. Obrazy, myśli i dźwięki.  Zostaje tylko jeden głęboki wdech i szumiąca w skroniach krew. Moja.

Za dnia Ona jest moją zatyczką. Nina Simone.
(Dzięki BK)










Zachować twarz



Koncept „zachowania twarzy” w konfucjonizmie trafnie zobrazowany jest anegdotą o koreańskich pilotach. Nie wiem, na ile jest  w tej opowieści prawdy, ale podobno zdarzenie to miało miejsce na którymś z niemieckich lotnisk kilkanaście lat temu. Otóż kapitan, człowiek o długoletnim doświadczeniu, podchodząc do lądowania zapomniał wysunąć kół. Siedzący obok, niższy rangą i wiekiem pilot, nie zwrócił mu na to uwagi. Wytknięcie tak podstawowego błędu osobie „wyższej” byłoby równoznaczne z podważeniem jego kompetencji, a co za tym idzie okryciem przełożonego hańbą. W konsekwencji samolot z setkami pasażerów wylądował na brzuchu. Obyło się bez ofiar.

Mieszkając w Korei spotykam się z tego rodzaju zachowaniami bardzo często. Czasami są to przypadki naprawdę kuriozalne - jak wtedy kiedy vice prezydent mówi, że Kaledonia to stolica Papui Nowej Gwinei, a zgromadzeni z powagą kiwają na zgodę głowami i nawet po spotkaniu nikt nie komentuje gafy. Czasem jednak podejście takie pomaga obu stronom poczuć się dobrze (i człowieczo?) - tak jak wtedy, kiedy starszy już strażnik naklei mi krzykliwie żółte i za nic nie schodzące ostrzeżenie na przednią szybę samochodu za zaparkowanie przy spływie kanałowym, a potem okazuje się, że parkowanie w tym miejscu jest jak najbardziej dozwolone. Strażnik zdaje sobię sprawę ze swojego błędu, ja przepraszam i mówię, że nie będę już tutaj parkowała, on czuje ulgę, ja czuję się dobrze ze swoim zachowaniem, a potem, za każdym razem jak przyjeżdżam na parking, strażnik przyjaźnie macha do mnie ręką i  szerokou śmiecha się resztkami zębów. 

Nigdy nie myślałam jednak, że w pewnym momencie to ja będę tą starszą osobą, która popełnia błąd i której nikt tego błędu bezpośrednio nie wytknie chcąc zachować jej twarz. To była dla mnie nowość.

Od jakiegoś czasu, raz w tygodniu, daję lekcje języka polskiego przemiłemu piętnastolatkowi (nazwijmy go JH), który zakochał się w Polsce. Lekcje te sprawiają mi ogromną frajdę, a że wymagają ode mnie ogromnego wysiłku (ktoś probował uczyć języka polskiego po koreańsku?) traktuję je jako sport wyczynowy~~. Tak czy owak pewnego dnia JH poprosił mnie o pomoc w zapisaniu go na letni kurs języka polskiego w Polsce. Znalazłam mu fajny program we Wrocławiu, pomogłam w formalnościach, skontaktowałam się z odpowiednimi osobami celem dogadania detali. W kalendarzu zapisałam datę wyjazdu – 13 sierpnia. Wszystko wydawało się zapięte na ostatni guzik. W zamyśle miałam tylko jeszcze plan przygotowania dla JH informacji odnośnie transportu z lotniska do akademika, ciekawych miejsc, dobrych pubów etc. JH odwołał zajęcia więc w ostatni weekend spokojnie udałam się ze znajomymi na wyprawę nad rzeczkę, odkładając wcześniej wspomniane przygotowania na nadchodzący tydzień. Do domu wróciłam w niedzielę wieczorem i dopiero wtedy do ręki wzięłam telefon. A tam wiadomość: „Właśnie wyjeżdżam. Napiszę do Pani już z Polski, jak będę miał jakieś pytania”. Na początku nie wiedziałam, o co chodzi. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Sprawdziłam wysłane do niego emaile – wszystkie wyraźnie mówiły o wyjeździe w sierpniu, a nie w lipcu! Telefonu nikt nie odbierał - JH był już dawno w powietrzu - a do rodziców kontaktu nie miałam. Zaczęłam rozważać spacer na pobliski posterunek policji celem ustalenia ich numeru telefonu albo przynajmniej nawiązanie kontaktu z Ambasadą Korei w Polsce. No bo gdzie on będzie spał? Kto się zajmie zdezorientowanym, nie mówiącym po angielsku (czy po polsku), snującym się po pustych korytarzach Uniwersytetu Wrocławskiego piętnastolatkiem z Korei? Wtedy też dopiero zdałam sobie sprawę ze znaczenia ostatnio nasilonej częstotliwości wysyłanych do mnie przez JH smsów. „Czy Jelenia Góra jest daleko od Wrocławia?”, „Czy we Wrocławiu można uprawiać boks?”, „Jak się nazywa osoba, do której mam się zgłosić, bo gdzieś zagubił mi się email?”, „Jak mam dojechać z lotniska do akademika?”... Do tego jeszcze odwołanie lekcji w sobotę... No jak ja mogłam się nie domyśleć, że mu się coś pomyliło?

I wtedy sprawdziłam raz jeszcze stronę szkoły językowej.
Kurs języka polskiego zaczyna się od 14... lipca...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...