Brązowo mi



Koreanki połykają środki przeczyszczające jak cukierki. Efektem jest ich godna pozazdroszczenia filigranowa figura. Niestety efektem ubocznym, z którym to ja muszę się borykać, są dantejskie sceny w firmowych ubikacjach. 


Środa
Otwieram drzwi toalety a tam (za przeproszeniem tych o słabszych nerwach) rzadka sraczka, nawet nie w muszli tylko na sedesie. Rzuca mną o ścianę, ale dzielnie decyduję, że takie małe „gówno” nie zepsuje mi dnia. Małymi acz szybkimi kroczkami drepczę na inne piętro. Wyobrażam sobie biedną Koreankę, która przedobrzyła ze środkami przeczyszczającymi. No bo w końcu jak ona..., okrakiem? Z pozycji stojącej? Odzywa się we mnie Sherlock Holmes.

Czwartek
Otwieram drzwi toalety a tam, niczym deja vu, ta sama scena. Tym razem na kartce papieru A4, sfotografowana przez kogoś bardziej niż ja wkurzonego nagłym spotkaniem twarzą... w twarz (?) z kupą. Pod zdjęciem odezwa do autora rzadkiej sraczki.

Piątek
Sfotografowana kupa ciągle straszy.


Pożegnanie



Przyjechali w sile czterech jednym z tych wąskich, maleńkich, koreańskich microvan’ów. W torbiastych spodniach po kolana, z widocznymi gumkami markowych gatek, w za dużych T-shirt’ach, ze złotymi łancuchami na szyi, diamentowymi kolczykami (lub jednym) w uszach i z dużymi, świecącymi błyskotkami, zegarkach. Czterech postawnych Nigeryjczyków w filigranowym, białym Damasie. 

Patrząc jak wymieniają akumulator Matiza, żeby go w ogóle zastartować, rozmyślałam jak bogate życie miał (i będzie miał) ten samochodzik. To nie był jakiś tam zwykły pojazd, męczący się w jednym kraju, z jedną rodziną prze wiele lat. Został on sprowadzony przez Amerykanina do Korei, gdzie jego wyjątkowość na tle innych nudnych koreańskich wozów podkreślała ręczna skrzynia biegów. Potem był Polak, który obwoził jego koła po calutkim Seulu albo i dalej (tak, tak, pamiętam nasze zgubienie się w drodze na lotnisko, jakieś zaklęte mgłą ulice i prawie spóźnienie się na samolot do Manilii). A jeszcze potem byłam ja i PWY, mój Koreańczyk. No a teraz Nigeryjczycy i wkrótce już Nigeria, gdzie będzie woził kolejną rodzinę gdzieś po piaskowych wertepach. Iście światowy wóz. 

W końcu zastartował i zabrali go.
A mnie w oku zakręciła się łza.


Dream Land


Podczas mojej drugiej wizyty w Australii utwierdziłam się w przekonaniu, że jest to najwspanialsze miejsce na świecie. Kraj ten ma po po prostu wszystko to, co potrzebne mi jest do Szczęścia. 


Przepiękne, błękitne niebo z bajecznymi zachodami słońca, które, za dnia i niezależnie od pory roku, kładzie wszystko i wszystkich magicznym, wydłużonym cieniem. Ocean, który rozbija się wściekłymi falami o zapierające dech w piersiach widokiem klify. Wyludnione plaże z turkusową wodą. Parki i ogrody botaniczne w środku miasta, gdzie nie niepokojone urzędują najróżniejsze zwierzaki. Rozłożyste drzewa o niesamowicie grubych pniach, z gałęziami wijącymi się w niespodziewanych kierunkach. Możliwość żeglowania po przecudownych zatokach i nurkowania w głębinach oceanu. Pachnące czystością i oceanem powietrze. Dla lubiących wspinaczka po okolicznych górach. Z drugiej strony nowoczesna i ciekawa architektura miasta. Wysoki standard życia. Różnorodność kultur, a co za tym idzie restauracji i dobrego jedzenia. Wina o aksamitnym, głębokim smaku z jednych z najstraszych (jeżeli nie najstarszych) winnic na świecie. I to wszystko jedynie w okolicach Sydney

A jeżeli to się znudzi (nie wyobrażam sobie jednak takiej sytuacji) to zawsze można odwiedzić las deszczowy w okolicach Cairns, wdrapać się na pobliski szczyt, czy też ponurkować na Wielkiej Rafie Koralowej (prawie dwumetrowe żółwie, rekiny, wieloryby etc.). Po drodze warto wpaść na kilka wysepek o białym piasku i bolącej przezroczystością wodzie, zatoki gdzie figlarzą delfiny i z trudem reprodukują się wieloryby. Dalej można udać się na kilka dni do jednego z najbardziej nieskażonych ludzką ręką parku – Kakadu National Park, gdzie nie sposób nie natknąć się na złowrogie krokodyle, potężne orły, jadowite węże, rażące zielenią łąki i bardzo stare drzewa. Dalej to już tylko kaniony w okolicach Alice Springs z charakterystycznymi, wysuszonymi drzewami eukaliputsowymi, busz o krwawo czerwonej ziemi i sztuka Aborygenów, porażający intensywnością magii Ayers Rock lub Katja/Olgas, kopalnie opali do poszukiwaczy szczęścia i pustynia dla odważnych.

Nigdzie chyba nie ma takiej różnorodoności, takiej magii i piękna jak w Australii. I nieważne są cholernie wysokie podatki, drożyzna, beznadziejne lotnisko, i lokalizacja w tym zakątku świata, gdzie faktycznie chyba tylko diabeł mówi dobranoc. Ważne jest to, że zobaczyłam tam mojego pierwszego humbaka (długopłetwowiec; po ang. humpback whale), który ni stąd ni zowąd podpłynął do naszej samotnej łodzi gdzieś na środku oceanu. Który, widocznie ciekawy, okrążył ją w kilkukrotnych, masywnych, popisowych wynurzeniach. Który opadając plecami na powierzchnię wody, tworzył z rozpryskiwanych, drobniutkich kropelek ulotne tęcze. Który był tak blisko, że przy jednych z wyskoków mało co nie uderzył naszej łodzi (a był od niej większy~~). Który spowodował, że w zachwycie nie byłam w stanie powstrzymać napływających do oczu łez, nie wspominając już o zrobieniu jakiegokolwiek zdjęcia.

Australia jest po prostu miejscem, które swoją magią wyrywa się głęboko w najbardziej pierwotne poziomy duszy. A dla takiego uczucia warto i żyć i umrzeć.

Długopłetwowiec (Humpback whale) - zdjęcie zrobione przez jednego z współpodróżników.



Żółw zielony - zdjęcie zrobione przez jednego z współnurków.




Anemonki i ich domek - zdjęcie zrobione przez jednego z współnurków.


Gdzieś po drodze od Bondi do Coogie Beach.

Więcej zdjęć tutaj.


Snowy & Mimi


Myślałam, że będzie uroczo. Dwa małe, śliczne kotki przez dwa tygodnie. W moim domu. Z moją, dorosłą już kocicą. Na moją depresję i wakacyjny wyjazd ich właścicielki do Europy. Nie mogłam się doczekać.

Zaczęło się od szarmanckiego ostrzenia i tak już ostrych pazurków gdziekolwiek popadnie. Nasza kanapa i krzesła, wszystkie skóropodobne, bardzo przypadły kociaczkom do gustu. M. ostrzegła mnie, żebym nawet nie myślała o obcinaniu im pazurków ale ja zdeterminowana i doświadczona anielskim zachowaniem Nabi przy tego rodzaju pielęgnacjach, zabrałam się do dzieła. Pisk, jak przy obdzieraniu ze skóry, szamotanie się, gryzienie, syczenie. Końcem końców na całe dwadzieścia udało mi się obciąć jeden, a cały dom okryć musiałam kapami, kocami, ręcznikami...

Kuwetę, wedle zaleceń właścicielki umiejscowiłam w naszej toalecie. Niestety szybko okazało się, że kuweta jest za mała dla dwóch dorastających kotek, a brak osłony powoduje szerokołuczny wyrzut piasku na całą podłogę łazienki. Ten połączony z pryskającą po całym pomieszczeniu wodą kąpielową tworzy mało przyjemnie bagienko (w Korei w podłodze łazienkowej jest ściek więc Koreańczycy są przyzwyczajeni do dużego rozmachu podczas oblucji, rezultatem czego jest totalnie zmoknięte pomieszczenie). Zdecydowaliśmy się więc na wyniesienie kuwety na balkon, obok podobnego wychodku Nabi (ale z nakładką na wszystkie boginie!). Niestety nie dało to oczekiwanych efektów. Budząc się kolejnego dnia doświadczyłam niemałego szoku znajdując w naszej wannie zamaszyste kupy w słonecznie żółciutkich kałurzach... Przenieśliśmy kuwetę pod łazienkę. Za każdym razem, kiedy otwieraliśmy drzwi do toalety ukochane kotki próbowały wemknąć się niepostrzeżenie i z niewinną miną, „że niby co?”, do środka. Jeżeli nie zdążyliśmy zareagować z odpowiednim refleksem, te znowu z nonszalancją i niebywałą szybkością robiły to, co widocznie uznały za swój święty obowiązek...

Kiedy Mimi i Snowy oswoiły się już z otoczeniem i Nabi na tyle, żeby uznać terytorium za podległe jedynie sobie, rozpoczęły się dzikie szarże przez dom. Spadały doniczki, książki, szklanki, kubki z gorącą kawą, zawieszały się komputery, rozlewała się ich woda w pómisku, a sucha karma rozsypywała się we wszystkich możliwych kierunkach. Kilka razy dziennie. Kiedy wracając z pracy otwieralam drzwi domu, wyglądał on jakby przeszło przez nie lekkie tornado.

Do tego doszła moja alergia. Bo ja, hmm, mam alergię na sierść kotów. Napuchnięte, załzawione oczy, cieknący nos, a w nim zaimplementowane na stałe kawałki chusteczek higienicznych, świszczące płuca. A co za tym idzie praktycznie brak snu...

No i Nabi. Nie odzywa się do mnie, jest w widocznej depresji, przytyła...
PWY też musi od czasu do czasu wyjść z domu, żeby przez przypadek nie wyrzucić słodyczy za okno.

Zachciało mi się kociaczków... Ale czy nie są... przesłodkie?

Snowy



Mimi

Więcej zdjęć tutaj.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...