Polska klasowa



Pociąg relacji Berlin – Warszawa, klasa 1

Osoba Pierwsza: kobieta po trzydziestce; bardzo szczupła z obfitymi biodrami; zielony sweterek w plecione warkocze, taki sam odcień paska zegarka; spodnie czarne w białe paseczki; płasko zakończone czubki czarnych, wypolerowanych kozaczków; króciutkie, mysie włosy; na złoto oprawkowane okulary silnie pomniejszające oczy; czyta książkę obłożoną prezentowym papierem; podkreśla co chwila całe akapity ostro zatemperowanym ołówkiem; kiwa głową w natchnionym niedowierzaniu, uśmiecha sie przy tym szeroko z uduchowionym wyrazem twarzy; szkoda, że innym nie jest dane odczuwać tego, co ona; „ja nie wiem, czy jest pan tego świadomy, ale to strasznie przeszkadza” – to bardzo wyraźnie wyartykułowanym językiem polskim do zbyt głośno rozmawiającego przez telefon starszego profesora; i uśmiech, ciągle ten uśmiech słodki katalogiem zasad, które nie tylko ona ale również inni winni przecież przestrzegać.

Osoba Druga: starszy pan, prawdopodobnie profesor; świetne, skórzane buty w trochę staroświeckim stylu; oryginalne skórzane etui na okulary; elokwentny i zawzięcie tytułujący przez telefon nie tylko swoich rozmówców ale i też osoby trzecie; projekt ma miejsce w Bruskeli oraz w Nowej Zelandii; „przekaż mu koniecznie, że to moje polecenie” (tutaj płochliwe spojrzenie w moją stronę); przeprasza i wychodzi na zewnątrz, gdzie równie donośnie tytułuje.

Osoba Trzecia: młodzieniec około trzydziestki; kiepsko kamuflowany brzuszek; delikatnie nałożony żel na przerzedzone włosy; widocznie u progu wielkiej kariery; blackberry, słuchawki bluetooth Nokii, walizka Hugo Boss, połyskujący garnitur, w ręce Puls Biznesu; siedzi, jakby z pogardą na prawym półdupku; znudzony wszystkim dookoła, nie obdarza innych osób ani jednym spojrzeniem; tak, jakby ich nie było.

Osoba Czwarta: kobieta po trzydziestce; business woman z laptopem w ręku; krótke podkręcone w bułeczkę włosy; mocny makijaż, usta wciśnięte w pomniejszający kontur bordowej kredki, wyschnięte na wiór, bez cienia seksownej wilgotności; w uszach, na kilku palcach i nadgarstkach ciężkawe złoto; buty z ostrymi czubkami; zgrabny garnitur; zawzięcie pracuje nad raportem ze spotkania; po komentarzu Osoby Pierwszej również wychodzi na korytarz, by dokończyć swoje rozmowy telefoniczne.


Pociąg relacji Warszawa - Berlin, klasa 2

Rozmowę rozpoczął przemiły, starszy pan, który przedstawił się jako Lech Rościszewski. Pan Leszek był w latach siedemdziesiątych jednym z budowniczych Stacji Antarktycznej Polskiej Akademii Nauk im. Henryka Arctowskiego, o czym poinformował nas bardzo pobieżnie. Następnie wyraził swój zachwyt nad międzynarodowym towarzystwem, w jakim przyszło mu podróżować. On sam właśnie jechał w odwiedziny do swojej córki, która mieszka w Berlinie. Prześliczna, uśmiechnięta, piegowata Niemka o marchewkowych włosach spędziła w Polsce już trzy lata. Wyjechała tylko na wymianę, ale zakochała się w tym kraju i zdecydowała się właśnie tutaj zdać maturę i rozpocząć studia. Wytłumaczyła to wszystko pięknie po polsku. Również po polsku, w trochę bardziej trudnej do zrozumienia formie~~, opowiedział o sobie młody Wietnamczyk, mieszkający w Polsce od roku. Właśnie jechał z mamą w celach turystycznych do Niemiec. Gorące dyskusje skupiły się wokół relacji Polska-Niemcy, trudnościach bycia cudzoziemcem w Polsce, międzykulturowości, trudach budowania stacji polarnej i życiu w Korei.


Korea w 137 odsłonach



Niedawno znalazłam link z dawnymi obrazami Korei

Uwielbiam tego rodzaju zdjęcia. Uwięzione w klatkach momenty z minionych dziesięcioleci. Ludzie i świat, marzenia i troski, które na zawsze przepadły. 

Nie wiem czemu, ale za każdym razem czarno-biała przeszłość, jakkolwiek nie ubrana w pot i łzy, wydaje mi sie lżejsza, bardziej niewinna, szczęśliwsza...


Szpitalna preselekcja



Mój były szef podzielił się ze mną ciekawą historią. Kilka lat temu starał się on o przyjęcie swojej starszej córki do jednej z lepszych szkół podstawowych w Seulu. Rzecz jasna, żeby tego dokonać, musiał przejść przez masę bzdurnych aplikacji. Jednym z kryteriów rekrutacji był... żłobek, do którego dziecko było oddawane (jeżeli w ogóle). Im droższy, bardziej znany, tym więcej otrzymywało się punktów. W tym roku mój były szef stara się wysłać swoją drugą córkę oczywiście do tej samej, prestiżowej szkoły. Tym razem, o tym, czy dziewczynka się nadaje, czy nie, stanowić będzie nie tylko wysokość czynszu za żłobek, ale też i szpital, w którym dziewczynka przyszła na świat... Argumentacja? Gwarancją „jakości” dziecka jest pieniądz na niego wydany. Im więcej pieniędzy wyda się bowiem na pociechę, tym większe zaangażowanie rodziców w jego rozwój, tym większa ich miłość. Wliczając w to komfort psychiczny niemowlęcia w momencie przyjścia na świat. Wychodzi na to, że dzieci ubogich rodziców nie mogą liczyć na prawdziwą miłość i zaangażowanie, a co za tym idzie ich przyszłe przedsięwzięcia z góry skazane są na niepowodzenie.

Przypomina mi się tutaj „Gattaca” (1997) Andrew Niccol (Ethan Hawke, Uma Thurman), jeden z filmów, które darzę dużym sentymentem. Podczas narodzin niemowlęcia, dzięki próbce DNA, z wysokim wskaźnikiem prawdopodobieństwa, szacowana jest jego przyszła psychiczna i fizyczna kondycja. Jedni, dzięki swojej silnej puli genów, predysponowani są do osiągania rzeczy wielkich. Od samego początku inwestuje się w ich edukację i rozwój. Inni, ze słabszymi genami, otrzymują podstawową wiedzę, po czym odsyłani są do pracy fizycznej. Bez żadnej szansy na zmianę swojego losu. Proste to i wydajne.

Rzeczywistość, którą sobie sami warzymy, zasmuca mnie. Mam wrażenie, że powoli ale metodycznie dokonujemy jakiegoś przewartościowania, które za kilka bądź kilkanaście pokoleń zaowocuje „ludźmi bez pamięci”. „Ludźmi bez rdzenia”. To, co świadczy o naszym człowieczeństwie, wyjątkowości zniknie pod naporem wymogów konkurencji, dążenia do optymalizacji efektów. Zostanie w nas tyko czarna, ziejąca zimną pustką dziura, która z czasem i nieodwołalnie imploduje. Bo człowiek bez duszy musi po prostu uschnąć na wiór.


Fi-Ni-Si



Jak już pisałam dawno temu koreańskie reklamy dosyć mocno nadszarpują moje nerwy. Często te same kawałki puszczane są dwa razy pod rząd i to o wiele głośniej niż film, który się właśnie ogląda. Co szczególnie źle jednak wpływa na mój nastrój to ich poziom, a raczej jego brak. Generalnie reklamy koreańskie dzielą się na trzy kategorie. Albo ludzie robią z siebie kompletnych idiotów i jest to bardziej przykre niż śmieszne, albo uwydatniane są poszczególne części kobiecego ciała koniecznie z niewinnym i niczego nierozumiejącym wyrazem twarzy panienki, albo są to po prostu reklamy AGD lub kosmetyków prezentowanych przez zasłużone już i ciągle piękne damy koreańskiej sceny aktorskiej. Między innymi z powodu reklam nie mam w domu telewizora.

Dzisiaj jednak ktoś pokazał mi tę oto reklamę LG Telecom... Jest to jedna z cyklu scenek rodzajowych mających miejsce w małej firemce, gdzie szefową Działu Sprzedaży jest starsza dama mająca pod sobą kilku młodych chłopców. W piątej części cyklu do firmy wprowadzona zostaje zasada nakazująca prowadzenie zebrań w języku angielskim – kara za wykroczenie to 100,000KRW (ok. 70USD). Sposób, w jaki Koreańczycy radzą sobie z nakazem bardzo prawdziwie odzwierciedla rzeczywistość, z jaką borykam się tutaj na co dzień. Jest to chyba pierwsza reklama jaką oglądałam, w której Koreańczycy śmieją się z samych siebie.

Jestem pod wrażeniem. Ciągle.





Cztery bliskowschodnie przypadki



1. Różowy Sweterek

Koreańczycy, a w szczególności koreańska płeć brzydka, nie grzeszą zbyt wyrafinowanym smakiem jeżeli chodzi o ubiór. Owszem są to zazwyczaj markowe i drogie fatałaszki, ale dobrane, w powiedzmy sobie szczerze, mało wyszukany sposób. Zdarzają się krawaty w kółeczka, koszule w kratkę i garnitury w paski. A wszystko to w zwartej kupie na jednym modelu. O doborze kolorów już nie wspomnę. Charakterystyczne są też spodnie podciągnięte pod pępek, przepasane paskiem z metalową „tabliczką” dumnie demonstrującą dany brand. Sześć lat w Korei pozwoliło mi na wystarczający „exposure”, żeby nie ulegać już większym porywom zdziwienia.

Wchodząc do naszego biura w Omanie nie brałam pod uwagę więc ewentualności tego rodzaju wstrząsów. Moją głowę zapełniały zupełnie inne algorytmy prawdopodobnych powikłań sytuacyjnych. Mrugając oczami w niedowierzaniu zamarłam więc na chwilę, kiedy przed moimi oczami niepspodziewanie wyrósł zupełnie niedorzeczny sweterek. Sweterek miał przykrótkie rękawki, przaśnie opinał pinpongowy brzuszek i pozwalał dokładnie określić odcień brązu sutków noszącego go pana. Co gorsze sweterek raził kraśnym różem i swoimi trzema czerwonymi pasami biegnącymi w linii prostej przez klatkę piersiową i rękawki. Zaintrygowana, podczas rozmów z ubranymi w całkiem porządne garnitury mężczyznami i sweterkowym wyjątkiem, rozważyłam kilka możliwości. „Różowy Sweterek” mógł być po prostu daltonistą, który nastawił pranie na zbyt wysoką temperaturę. A może przedłużyła mu się podróż służbowa na tyle, że nie miał innego wyjścia jak włożyć ostatnią czystą rzecz, prezent od małoletniej córki, jaki żona zapakowała mu do walizki, żeby zawsze pamiętał o swojej rodzinie. „Różowy sweterek” mógł też być szalonym geniuszem, który zupełnie nie zwracał uwagi na tego rodzaju przyziemne sprawy. Albo po prostu pozycja mężczyzny pozwalała mu na umyślne bądź niezamierzone prowokacje i rozkoszowanie się bądź najzwyczajniejsze ignorowanie wywoływanego przez siebie poruszenia.

Nazwisko „Różowego Sweterka”, mimo nabożności z jaką zostało wyszeptane mi w zaciszu korytarza, nie odbiło się w moich wspomnieniach żadnym echem. Na dalsze wyjaśnienia nie było czasu.


2. Dubajska Wiza

Na lotnisku w Dubaju okazało się, że, w przeciwieństwie do Koreańczyków, muszę wykupić „package”, jeżeli chcę spędzić w mieście kilka godzin. „Package” składał się z wizy oraz opłaty za pokój w jednym z hoteli. Razem 210 USD. Rzecz jasna miejsca noclegowego nie potrzebowałam, mój samolot odlatywał za 8 godzin. Służby lotniskowe jedynie słusznie założyły jednak, że jeżeli zdecydowałabym się nielegalnie w kraju pozostać, to przenocowałabym właśnie w wykupionym wcześniej miejscu, gdzie lokalne służby innego rodzaju mogłyby mnie komfortowo schwytać. Po kilku chwilach pokojowej dyskusji, „Różowy Sweterek”, tym razem już ubrany w elegancko skrojony garnitur, szastnął kartą kredytową o blat wykupując moje miejsce noclegowe. Wiedziałam już, że opcja szalonego geniusza niedbającego o trywialne sprawy ziemskiego padołu odpada.

Nasza grupa rozdzieliła się. Część, z wraźną niechęcią, musiała udać się na nudnawe spotkania. Ja, wraz ze swoim koreańskim współpracownikiem, oddelegowana zostałam jako przyboczna eskorta „Różowego Sweterka” celem dowolnego rozdysponowania wolnego czasu. Nie żebym miała coś przeciwko temu – w Dubaju nigdy nie byłam i chciałam zobaczyć jak najwięcej przewidując, że druga okazja szastnięcia przez kogoś kartą kredytową może mi się nie przydarzyć. Okazało się, że „Różowy Sweterek” uwielbiał robić zakupy i tak udaliśmy się do największego na świecie shopping mallu


3. Diamentowy Zegarek

Od z góry nie zaplanowanych zakupów boli mnie głowa. Dlatego zawsze z góry spisuję listę potrzebnych mi rzeczy, przemykam przez sklepy z największą możliwą efektywnością, po czym wracam w jakieś mentalnie spokojne zacisze. Ogromne akwarium, z niesamowitymi stworzeniami w środku wynagrodziło mi jednak, i to z nadwyżką, smętne snucie się po kolących w oczy luksusem i halogenowym oświetleniem sklepach. Zdarzyło się też coś, czego po zakupach nie spodziewałabym się. Zostałam mianowicie podstępnie i bez większej świadomości rozdziewiczona.

Ze zrozumiałych względów do sklepów takich jak Tiffany’s nie chadzam. „Różowy Sweterek” jednak zaciągnął nas do kilku tego rodzaju salonów, aż końcem końców wylądowaliśmy w Piaget. Tam poprzyglądał się on kilku zegarkom, po czym kazał sobie pokazać jeden z nich. Poruszeni zainteresowaniem klienta asystenci, drygiem wdziali jedwabne rękawiczki, z nabożeństwem wyjęli z oszklonego i opatentowanego obostrzeżeniami okna wystawowego całkowicie pokryty diamentami zegarek, po czym przynieśli go na atłasowej tacy do naszego stolika. Zegarek był śliczny. Refleksy światła przepięknie odbijały się od wypolerowanych diamencików. Pomyślałam, że ciągle jest to jednak tylko zegarek. Nic więcej. I że tylko ludzie, którzy nie wiedzą, co w życiu jest naprawdę ważne, potrafią przykładać wagę do tego rodzaju drogich błyskotek. „Różowy Sweterek” zapytał o cenę. Asystent nerwowo postukał coś na tandetnym kalkulatorze i pokazał nam cenę - 150,000USD. „Różowy Sweterek” leniwie kiwnął głową, spojrzał na mnie i spytał, czy chciałabym go przymierzyć.

Czas stanął w miejscu. Zegarek przyjemnie otaczał moją dłoń idealnie rozłożonym ciężarem. Chłodził nadgarstek szlachetnym chłodem diamentów. W ciszy jaka nastała przyglądałam się mu i nie mogłam nadziwić się uczuciu, które ogarnęło mnie po raz pierwszy w życiu. Na swojej ręce miałam mieszkanie w Polsce, całkiem dobry samochód, albo setki, jeżeli nie tysiące, wykarmionych dzieci w Afryce. I coś jeszcze. Coś, czego nie mogłam uchwycić... W jakimś nagłym przerażeniu wyrwałam się z odrętwienia i spojrzałam w oczy „Różowemu Sweterkowi”. Przyglądał mi się intensywnie i zdawał się sycić moją reakcją. Uczuciem, jakie malowało się na mojej twarzy.

Po wyjściu ze sklepu przez dłuższy czas i ja i „Różowy Sweterek” zatopieni byliśmy w swoich własnych myślach. Myślach, które wcale nie były wesołe.


4. Szalony Autobus

Obecnie największy na świecie shopping mall ma jak na razie jedynie dwa punkty postoju taksówek. O tym jednak dowiedzieliśmy sie po kilku nieskoordynowanych przebiegach wzdłuż i wszerz zagmatwanych korytarzy domu handlowego. Obsługa mianowicie, skądinąd bardzo usłużnie, udzielała nam zupełnie sprzecznych informacji co do najlepszego miejsca złapania kursu na lotnisko. Biegać też musieliśmy dosyć szybko, ponieważ godzina odlotu naszego samolotu do Korei zbliżała się wielkimi krokami. Wyjście na zewnątrz i próby złapania taksówki na ulicach zakorkowanego i totalnie rozkopanego Dubaju nie wchodziło w rachubę. Ostatecznie, mimo naszych usilnych tłumaczeń i próśb, kazano nam stać w ogromnej kolejce tak, jak każdy normalny człowiek. Spoceni poddaliśmy się. „Różowy Sweterek” wyglądał na lekko zaaferowanego, ale zupełnie nie było widać po nim złości, czy zdenerwowania. Niespotykane jak na Koreańczyka i to cholernie wysoko ustawionego (co już wcześniej ustaliłam). 

Najwidoczniej podobnie zbłąkanych podróżnych było więcej, bo nagle ogłoszono podstawienie specjalnego autobusu dla tych, którzy spieszą się na samolot. Odjazd zajął nam około piętnastu minut żywej dyskusji między panem z obsługi, a naszym kierowcą. Okazało się też, że kierowca kierowcą chyba nie był, bo nie wiedział na przykład jak zastartować auto, nie wspominając już o zmianie biegów. Wyjechaliśmy na miasto. Tam kilkakrotnie zgasł nam silnik, a jak już ruszyliśmy to jechaliśmy nie szybciej niż 20km/h. Trzeci bieg zdawał się być głównym problemem. Odetchnęliśmy z ulgą jednak, gdy przed nami zamajaczył się drogowskaz z kierunkiem na Terminal 1 i 3 lotniska. Z lekkim już sercem, pewni szczęśliwego zakończenia tej niefortunnej podróży, zaczęliśmy prześcigać się w żartach i opisie swoich przeterminowanych już najczarniejszych wyobrażeń. I wtedy stało się nieprawdopodobne. Kierowca ni stąd ni zowąd zaczął skręcać z lewego pasa w uliczkę po prawej stronie niemalże powodując karambol. W akompaniamencie trzech zrozpaczonych krzyków i zewsząd dochodzących, donośnych klaksonów, drogowskaz na lotnisko schylił się za czarną już nocą linią horyzontu. 

„Różowy Sweterek” startegicznie stanął na schodkach autobusu, ja usadowiłam się po jednej stronie pierwszych siedzeń, a mój współpracownik po drugiej. Rozpoczęliśmy misję autopilotażu. Migowego, ponieważ kierowca, który kierowcą nie był, nie potrafił powiedzieć ani słowa po angielsku. Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się też pytając o drogę przechodniów. Iskierka nadziei na nowo zatliła się w naszych sercach, kiedy to oczom naszym ukazał się ponownie długo wyczekiwany drogowskaz. Tym razem jednak pozostaliśmy w milczeniu nie chcąc kusić złego. Licho jak to licho znowu jednak z nas zakpiło. Kierowca wykonał dokładnie ten sam manewr, co poprzednio. Również w akompaniamencie trzech zrozpaczonych krzyków, hamujących kół i donośnych klaksonów. Po czym stwierdził, że on na lotnisko nie pojedzie. Jego misja to hotele, a nie lotnisko („no airport, hotel, sorry ya?!”).

Wszyscy roześmieliśmy się jak jeden mąż. To był już ten poziom absurdu, który łamie nawet najtwardszych pesymistów. Nie mogliśmy się przestać rechotać (bo inaczej tego nazwać nie można) aż do hotelu, gdzie wysiedliśmy. Tam poinformowano nas, że hotel nie ma swoich taksówek i że goście mają prawo do korzystania z hotelowego van’u. My gośćmi rzecz jasna nie byliśmy... 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...