Wesołych


Święta Bożego Narodzenia w Korei są z oczywistych względów tradycją zupełnie niezrozumiałą. Świętowanie sprowadza się do picia piwa ze swoimi połowicami w wystrojonych migoczącymi lampkami knajpach. Od „codziennego” picia różni się ten okres jedynie tym, że niektóre pary zakładają na głowę czapeczki Świętego Mikołaja. Nikt niczego nie pichci, nikt nie przystraja stołu, nie ubiera choinki (kupuje się je plastikowe z przylepionymi już klejem, równie plastikowymi bombkami), nie wypatruje pierwszej gwiazdki, nie dzieli się opłatkiem, nie zasiada do uroczystej kolacji. Oprócz jednego dnia wolnego oraz fenomenalnie przystrojonego w różnorakie oświetlenia miasta, nie ma w tym okresie niczego wyjątkowego. Nawet pracuje się do późna. I tyle na temat Świąt Bożego Narodzenia w Korei.

Dla Koreańczyków najważniejszymi, spędzanymi z rodziną świętami jest Księżycowy Nowy Rok obchodzony zazwyczaj w lutym (설날, Seollal) oraz Dzień Dziękczynienia (추석, Chuseok), który wypada na przełomie września i października (oba święta ruchome). Na dwa tygodnie przed kalendarzowym końcem roku jednak, całą Koreę ogarnia alkoholowy szał mierzony w nadzwyczaj skoncentrowanej ilości rzygowin na chodnikach. Jest to okres, kiedy należy napić się z dawno nie widzianymi przyjaciółmi, kolegami ze szkoły, z wojska, z pracy, kuzynami, współpracownikami i partnerami w biznesie. Może nie „napić się”, a po prostu „upić się”. I to na umór. Sam Sylwester świętowany jest już spokojniej. Większość ludzi wychodzi na ulicę Jongno (종로), gdzie znajduje się wielki, tradycyjny dzwon - bosingak (보신각). Raz do roku, właśnie w Sylwestra, burmistrz miasta razem z innymi zasłużonymi wybija na nim ostatnie sekundy tego, co było*...

Wesołych Świąt i Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku!

_____________________________
Sprostowanie: Jak się okazało bosingak nie wybija ostatnich sekund roku, a bije 33 razy (niesamowity, rozchodzący się wibrującym brzmieniem dźwięk) już po północy.


Związki Zawodowe



Kanadyjski prawnik profesjonalnie marszczy czoło i z lekka wydyma usta notując w skupieniu i z pełnym poważaniem każde słowo mojego koreańskiego szefa. Wyprostowana na baczność asystenka po lewej robi to samo tyle że na najnowszej generacji notebooku. Czując już co się święci desperacko próbuję zapanować nad moim zmęczonym różnicą czasu i ciągłymi lotami ciałem. Kiedy jednak widzę mało profesjonalne, pięciozłotówkowe oczy kanadyjskiego prawnika, jego w powietrzu zawieszone pióro i otwartą buzię asystentki, wiem, że jestem na straconej pozycji. Pochylam głowę zasłaniając usta ręką. Odkasłuję. Zamykam oczy. Walczę. Po chwili zawieszenia w gęstej konsternacji słyszę „Oh... really?” i wiem, że poniosłam porażkę. Moim ciałem zaczyna wstrząsać spazmatyczny chichot. Zrzucam długopis i chowam się pod stołem. Z oczu ciekną mi łzy.

W mojej pracy często mam do czynienia z dosyć zabawnymi sytuacjami, kiedy to nasi rozmówcy nie mają pojęcia, jak interpretować wystąpienia i zachowanie Koreańczyków. Nagle komunikacja sprowadza się nie tylko do przekazywania prostych informacji w języku angielskim ale też do rozumienia niuansów azjatyckiej kultury i intuicyjnej ich wykładni. Niewielu sobie z tym radzi. Jednym z moich zadań jest tłumaczenie z angielskiego na angielski.

W powyżej opisanym przypadku mój szef po raz wtóry (i mimo próśb o niedzielenie się takowymi przypowiastkami z naszymi partnerami) z dumą opowiadał o związkach zawodowych w naszej Frimie. Wyglądało to mniej więcej tak:

My też mamy związki zawodowe. Bardzo silne. Mamy z nimi świetne doświadczenia. W latach dziwiędziesiątych około dziesięć, albo dwanaście może osób rzuciło się z dźwigów. To bardzo wysoko. Acha! Przedtem wylali na siebie benzynę i podpalili się. Tak, mamy bardzo silne związki zawodowe i świetne z nimi doświadczenia. Dokładnie wiemy, jak sobie z nimi radzić.”


Zmęczenie materiału



Nagle zaczęłam pleść od rzeczy. Nie byłam w stanie sformułować w słowa żadnej bardziej złożonej myśli. Na czoło wystąpił mi pot nadwyrężonego skupienia, a ręce próbowały pomóc wymowną gestykulacją. Bezskutecznie. W ciągu krótkiej pół godziny całe ciało zaczęło mnie nieoczekiwanie boleć. Stawy kolanowe, krzyż, plecy, głowa. Raz trzęsłam się z zimna, raz policzki traktowały mnie malowniczymi wypiekami. Kiedy ktoś poklepał mnie po ramieniu, zrozumiałam, że nawet skóra zbuntowała się przeciwko mnie. Mimo naglących terminów, opatuliłam moje wzburzone ciało w ciepły płaszcz i zabrałam je do domu, do łóżka i do cieplutkiej poduszki elektrycznej. Tam, ciągle obruszone złym traktowaniem, nagrodziło mnie wymownie częstymi wędrówkami do toalety. 

Koreańczycy stan ten określają słowem momsal (몸살) – „choroba z przemęczenia”. W najmniej oczekiwanym momencie (w moim przypadku najczęściej po przymusowo zbyt zakrapianej kolacji) ciało poddaje się i znienacka wypina się na właściciela każdą istniejącą komórką. Rewolta jest na tyle efektywna, że nie jest się w stanie robić zupełnie nic – tylko spać i jęczeć w momentach przebudzenia. No i latać do toalety. Co też z poddańczą rezygnacją czyniłam przez półtora dnia. Po zapaleńczym, ale krótkotrwałym buncie następuje reset, reboot i człowiek, niczym sfinks powstający z popiołów, odradza się na nowo jako jedność umysłu i ciała. Ale to tylko wtedy, gdy obok jest ktoś od rozgrzewających masażów, gotowania pokrzepiających zupek i podawania witaminy C w postaci naturalnej (mandarynki). 

Bez tego ani rusz...


Powrót



Całe koreańskie lato, wczesna i późna jesień przeszły mi koło nosa. Przed nastaniem zimy w góry udało mi się pójść tylko raz nad czym bardzo ubolewam (jesień w Korei jest przepiękna). Większość tego okresu przemieszkałam w Kanadzie i USA pracując nad jednym z naszych ważniejszych projektów. Czas spędzony zbyt produktywnie zawodowo i zbyt samotnie pod względem osobistym. PWY odwiedził mnie tylko raz.

Wzbogaciłam się o nową perspektywę. Po raz pierwszy w życiu doświadczyłam, jak wyglądać może etat w zachodniej firmie. Aż trudno w to uwierzyć, ale w wieku 32 lat moje frustracje zawodowe dotyczą wyłącznie pracy w firmach koreańskich. Do tej pory nie miałam pojęcia o tym, jak funkcjonują firmy z bliższej mi kulturowo części globu. A nie wygląda to za różowo. Uszczypliwości, ciągłe konfrontacje, darcie szat, biorące na wymioty schlebianie przełożonym, malkontenctwo, marnowane godziny na pozbawionych treści opiniach każdego jednego z uczestników spotkania... W podskokach powróciłam do zimy i swojego biurka w Seulu.

A mogłam tam przecież pracować. W wiecznie słonecznej Kalifornii z ciągle błękitnym niebem (nudy, nudy, nudy!). Z bardzo dużym wahaniem przyjęłam nawet ofertę. Nic z tego jednak nie wyszło (to ta część frustracji, którą składam na barki pracy w Korei). I, o dziwo, poczułam ulgę i wewnętrzne zadowolenie. Uczucie to bardzo mnie zdziwiło... 


Ucieczka



Nie ma ucieczki. Nawet tutaj w Orange County, Kalifornia. 

Wybór biura powierzyliśmy koreańskiej agencji nieruchomości. Wystrój wnętrz kolejnej koreańskiej firmie. Za całe IT odpowiedzialny jest koreański kontraktor. Wszyscy nowi pracownicy (a przejęliśmy firmę amerykańską) to wychowani w USA Koreańczycy. Z lotniska wozi nas Koreańczyk posiadający własną sieć taksówek. Dzień w dzień jemy w koreańskich restauracjach, których tutaj bez liku. Nawet burmistrz Irvine jest Koreańczykiem. Przykładów mogę podać o wiele więcej.

Nie chodzi o to, że współpracujemy z Koreańczykami. Chodzi o to, że współpraca ta oparta jest na dwukierunkowej wyłączności. Koreańskie restauracje gotują wyłącznie dla Koreańczyków. Koreańczycy niemalże wyłącznie chodzą do restauracji koreańskich. I tak w każdym przypadku. W czasie lunchu, dokładnie tak, jak w Korei, przed wejściem ustawia się długa kolejka czekających na swoją kolej. Na pięciominutowy obiad, któremu towarzyszy obficie lejący się pot będący wynikiem nadmiaru paprycznych przypraw i wysokiej temperatury posiłku. Obok restauracja japońska dla porównania. A w niej przedstawiciele różnych ras w rozkładzie niemal proporcjonalnym. Delektujący się w spokoju, każdy na swój własny sposób, przykładnie zaprezentowanym posiłkiem. Opadają mi ręce.

Jestem gdzieś pomiędzy. Zawieszona między zaufaniem Koreańczyków wynikającym z długoletniej z nimi współpracy, a kolorem skóry i płcią. Dysonans ten niezręcznie konfunduje moich przełożonych i współpracowników. Szczególnie w takich sytuacjach, jak ta, w której obecnie się znajduję. Nikt nie może wyobrazić sobie mnie jako koreańskiego delegata. Nikt nie może sobie mnie wyobrazić jako pracownika lokalnego. Rezultatem jest mieszanka lokalnego zatrudnienia i koreańskiej płacy. Rozwiązanie dla mnie najgorsze.

Nie ma ucieczki.


Przyjaciel



Kilka lat temu, kiedy jeszcze co każdy piwny wieczór przepychaliśmy się bardzo różnymi wizjami świata, mówił, że kobieta, a tym bardziej dziewczyna/żona, nie może być przyjacielem mężczyzny. 

Przed wyjazdem był wieczór w mocno podejrzanej knajpie, gdzie pysznego placka z ośmiorniczką i zieleniną „pajeon” (파전) zapijaliśmy sfermentowanym winem ryżowym „makkoli”(막걸리). Nie mogliśmy się sobą nasycić. Błahostkami w pracy, własnym punktem odniesienia do tych czy innych spraw i przyszłością, jaka powoli zaczyna się przed nami formować. Pakować zaczęłam się dnia następnego na dwie godziny przed wyjazdem. Wyjazdem na cały okrutny miesiąc. Miesiąc bez jego ramion wokół mojej talii…

Tamtego wieczoru powiedział, że jestem jego najlepszym przyjacielem.


Grafik




Kanada:            3 tygodnie
Korea:              5 dni
USA:                10 dni
Korea:              4 dni
Niemcy:            1 tydzień
USA:                3 tygodnie


Wakacje:          ??

Klonowy organizm


Budynki kanadyjskich miast połączone są ze sobą tętnicami pulsującymi maszerującymi nimi ludźmi. Szklane tunele żył wiją się ponad ulicami i pod ziemią łącząc miasto w jeden żywy organizm. Przepływające tunelami człowiecze krwinki chronią się ciepłymi rękawami przed sezonowym zimnem. Serce miarowo bije.


Buraczki



Czasem bardzo nie lubię Koreańczyków. Na przykład wtedy, kiedy z obrzydzeniem wypluwają buraczki z ćwikłą w polskiej restauracji w Montrealu, wyłuszczając przy tym swoje światłe opinie o rzeczach, o których nie mają zielonego pojęcia. Podbudowując swoje ego kolejną okazją do bezspornego besztania (moje usta są zamknięte bo jem, jem, jem…).

W takich momentach nie potrafię pojąć ich braku zrozumienia, że przynajmniej raz w roku chcę się do cholery tymi buraczkami w spokoju nacieszyć. Nie mieści mi się w głowie, że ludzie, którzy bez kimchi nie są w stanie wytrzymać trzech dni, potrafią być aż takimi ignorantami jeżeli chodzi o osoby trzecie. 

Wieczorem w koreańskiej restauracji nie tknęłam ani listka kimchi, nie zmoczyłam nawet ust w szklance soju. Nie mogłam się zmusić. Był tylko kufel Rickard’s Amber i les haricots verts…


To, co naprawdę ważne


Korea na pewno nie jest krajem, gdzie promuje się kreatywny sposób wyrażania własnych uczuć. Ogólnie przyjęty standard zachowań, jakkolwiek żenujący on by czasem nie był, bezwględnie rządzi każdą minutą dnia Koreańczyków. To dosyć smutne podjeście do życia jest spuścizną konfucjańskiego kolektywizmu, gdzie indywidualizm tratkowany jest jedynie jako niebezpieczne wynaturzenie zagrażające dobru ogółu.


Patrząc na mojego siedemnastoletniego ucznia, który biega w koszulce z napisem „Polska”, marzy o studiach we Wrocławiu i karierze przewodnika po Polsce, który chce być tak dobry w judo, jak Paweł Nastula, który rzuca szkołę średnią, żeby samemu się uczyć tego, co naprawdę warto, i który jednej soboty przychodzi na lekcję języka polskiego w dread’ach a drugiej w afro, nabieram jednak otuchy. Takiej przez wielgachne „O”.

Jeszcze głebiej oddycham, kiedy słucham Sungha Jung (정성하), koreańskiego trzynastolatka bosko po prostu interpretującego na gitarze znane kawałki (niektórzy opisują swoją reakcję na jego wystąpienia jako „eargazm”) oraz, po zaledwie trzech latach samo-nauki podczas przerw w szkole, komponującego swoje własne utwory. 

Mam wrażenie, że jeżeli tacy ludzie istnieją, to ludzkość (a w tym szczęśliwie i Korea^^) po prostu nie może duchowo wyginąć.



  
"Come Together" - The Beatles (Sungha Jung, 12 lat)




 
 "Billy Jean" - Michael Jackson (Sungha Jung, 13 lat)




  
"With or without you" - U2 (Sungha Jung, 12 lat)




 
 "Mission Impossible Theme" (Sungha Jung, 12 lat)




  
"Hit the road Jack" - Ray Charles (Sungha Jung, 11 lat)



Północ - Południe


O pociskach lądujących w głębinach Morza Wschodniego (jak Koreańczycy nazywają Morze Japońskie) czytam jakby miało to miejsce bardzo daleko i nie dotyczyło mnie bezpośrednio. W ciągu dnia nie poświęcam tematowi zbyt wiele czasu. Upodobniłam się w tym do Południowokoreańczyków. W Korei Południowej nikt nie rozprawia o możliwości nagłego ataku z Północy. Nikt nie prowadzi publicznej dyskusji, nikt nie rozprawia o tym „gorącym temacie” przy porannej kawie, nikt nie rozważa ewentualnej ewakuacji lub konieczności zbrojenia, nikt nie zaprząta sobie głowy lokalizacją najbliższego bunkra. Mieszkańcy Południa przyzwyczajeni są do politycznych gierek Północy i jakąkolwiek demonstrację siły z jej strony traktują jedynie jako pożywkę dla zagranicznych mediów i głów państw kilku wybranych mocarstw. Mimo że technicznie ciągle w stanie wojny z Północą, na moje pytania odnośnie obecnego stanu rzeczy, Południowi Koreańczycy reagują jedynie pobłażliwym uśmiechem. A następnie rozpoczynają dyskusję o sytuacji ekonomicznej kraju, kursie koreańskiego wona, cenach nieruchomości, i o tym, jak bardzo nie znoszą obecnego prezydenta. Reszta to tylko szum medialny i niepotrzebne zaprzątanie ludziom głowy.

Wyobrażam sobie siebie po drugiej stronie. Wiem, że gdybym ciągle mieszkała w Polsce i nie miała z Koreą wiele wspólnego, wszystko wyglądałoby dla mnie bardzo poważnie. Z zacięciem śledziłabym artykuły, czytała naukowe rozprawki i światłe analizy oraz prowadziła ożywione dyskusje na ten temat. Z perspektywy, w której dało mi się znaleźć, wszystko wygląda jednak jak cyrk, na arenie którego grana jest sztuka pod rozgrzaną z oburzenia publiczność. Teatr jest tak naprawdę kiepski, ale że główni aktorzy są ogólnie rozpoznawani i w jakiś sposób egzotyczni, to przedstawienie ciągle jest na afiszu.  Ku uciesze większośći z tychże aktorów...



Life rocks



Są takie chwile, kiedy wszystkie elementy układanki idealnie pasują do siebie. Nawet te, które dawno temu odrzuciło się etykietą „błąd” lub „zupełnie niepotrzebne”. Wszystko nabiera sensu i łączy się w prostą ku szczęściu. Takiemu w środku. Rozpierającemu wrażeniem, że ktoś gdzieś zawsze czuwa. To bardzo intymne przeżycie bazujące na znakach zbyt subtelnych, żeby można uwiarygodnić je słowami.

Życie jest piękne.


Rocznica



W drugą rocznicę naszego ślubu PWY przysłał mi do pracy małe różyczki, ułożone jedna obok drugiej w ogromnym kartonie w kształcie serca. Kolorowe i pięknie pachnące.

A ja osłupiałam.

I zastanawiam się, czy to aby nie jakieś ukryte przesłanie. Sugestia oczyszczenia naszej relacji? 
A może po prostu uznanie dla mojego dosyć chorobliwego pragmatyzmu? 

Bo sęk w tym, że te róże są... z mydła...

Róże z mydła od PWY (jak się później okazało wrzuca się taką różyczkę do kąpieli, a ta pod wpływem gorąca "rozkwita" uwalniając zapach i rozpuszczając się w wodzie)


Róże od CEO firmy PWY (PWY wiedział, że "zwykłe" kwiaty przysłane zostaną do domu więc postanowił kupić mydlaną wersję~~).


Samobójstwo Prezydenta



Dzisiaj rano w Korei wielu mężczyzn zawiązało żółte krawaty. Wiele kobiet przyozdobiło swój pracowniczy ubiór żółtym dodatkiem. To był wyborczy kolor poprzedniego prezydenta Korei (2003-2008), Roh Moo Hyun’a (노무현), który zeszłej soboty ok. 6.30 rano popełnił samobójstwo rzucając się ze skały niedaleko swojego domu w maleńkiej wiosce Bongha Maeul (봉하마을). Dzisiaj ma miejsce jego pogrzeb.

Prezydent Roh różnił się od poprzednich prezydentów, a także swojego następcy Lee Myeong Bak’a (이명박), pod wieloma względami. Przez większość swojej kariery jako prawnik, a następnie polityk, skupiał się na obronie praw człowieka, podważał skorumpowaną do szpiku kości polityczną i biznesową rzeczywistość Korei, sprzeciwiał się głęboko zakorzenionemu regionalizmowi. Dążył do zbudowania prawdziwie demokratycznego systemu w kraju, który w swojej historii nowowczesnej doświadczył jedynie autokratycznych rządów grupy spowinowaconych ze sobą wybrańców. 

Już jako prezydent doprowadził do ocieplenia stosunków z Koreą Północną (projekt lini kolejowej łączącej oba kraje, spotkania rodzin rozdzielonych wojną koreańską, budowa kompleksu przemysłowego tuż przy granicy), czy Stanami Zjednoczonymi (FTA). Jego wewnętrzna polityka przyniosła rezultaty przejawiające się wzrostem PKB na poziomie 4-5% rocznie. Prezydent Roh z czasem jednak coraz bardziej zaczął przeszkadzać wielkimchaebol’om i grupom politycznym, których kieszenie częściej były inwigilowane, a którym tradycyjny system łapówkarstwa nie mógł zapewnić intratnych kontraktów lub uprzywilejowanego traktowania. Media, które w Korei w 99.9% kontrolowane są przez wielkie korporacje lub inne grupy wpływu, rozpoczęły nie kończącą się nagonkę na Roh. W 2004 został on postawiony w stan oskarżenia o nielegalność elekcji i niekompetencję w sprawowaniu władzy. Trybunał Konstytucyjny odrzucił pozew i przywrócił Roh na stanowisko prezydenta Korei.

Mimo ożywionego na nowo poparcia społeczności krąg zwolenników Roh zaczął po jakimś czasie ponownie topnieć. Tym razem chodziło o ceny mieszkań. Tak jak na Zachodzie podczas wyborów szafuje się obietnicą niższych podatków, tak w Korei obiecuje się wysokie ceny mieszkań. Prezydent Roh natomiast uważał, że ceny takowych są sztucznie zawyżone działaniem spekulantów (ponad 1M USD za najzwyklejsze siedemdziecięciometrowe mieszkanie w dzielnicy Kangnam) i próbował uregulować ten rynek między innymi proponując przeniesienie stolicy państwa do Daejon (대전). Wielu ludziom też nie przypadł do gustu dosyć bezpośredni i prostolinijny styl bycia Roh. Nie używał on kwiecistej mowy, nie posługiwał się dyplomatycznym żargonem, był naturalny w swoich odruchach. Wielu zarzucało mu, że jego konfrontacyjna bezpośredniość w walce z koreańskimi zaszłościami dyktatorskimi była nie na miarę stanowiska prezydenta Korei. Że powinien był robić to bardziej dyplomatycznie i mądrze (tzn. chytrze). Z tego też powodu nazywano go "prezydentem głuptaskiem" (바보 대통령) - on nie miał nic przeciwko temu.

W roku 2008 jego kadencja skończyła się (w Korei prawo zabrania reelekcji) i jako jedyny prezedent Korei, zamiast zabarykadować się za murem przepięknej posesji w Seulu, Rohudał się KTX (szybka kolej) do Bongha (populacja: 121 osób), żeby zamieszkać tam ze swoją rodziną w całkiem skromnym domku. Tłumy ludzi odwiedzały wioskę wdając się w dyskusje z byłym prezydentem lub po prostu wyrażając swoje uznanie. Do czasu, kiedy afera kopertowa, w którą był zamieszany, nie wyszła na jaw.

Prezydent Roh przyjął 6M USD łapówki. Przyznał się do winy, przeprosił i oświadczył, że stracił twarz (w Korei jedna z najwyższych wartości osobistych). Poprosił społeczeństwo Korei, żeby nie uznawało go już za bojownika o demokrację, czy ideał godny naśladowania. Kilka miesięcy później popełnił samobójstwo.

Samobójstwo było w mojej opinii jedyną rzeczą, którą prezydent Roh mógł zrobić, żeby uratować spuściznę swojej prezydentury. Żeby potwierdzić i na nowo uwiarygodnić wartość tego, w co wierzył. A co ważniejsze, żeby dać Korei szansę na dalszą rekonstrukcję zgniłego systemu. Jeżeli nie popełniłby samobójstwa jego występek ugruntowałby jedynie to, przeciw czemu walczył całe życie. Zarówno w oczach społeczeństwa, jak i w swoich własnych.

Koreańczycy, słysząc o aferze łapówkarskiej, stracili nadzieję, że w Korei cokolwiek może się zmienić. Czuli się wystrychnięci na przysłowiowego dudka. Czuli się zawiedzeni i oszukani przez kogoś, komu bezgranicznie w tej akurat sferze ufali. W ustach pozostał im niesmak. Roh uznał, że jedynym sposobem na oczyszczenie swojego imienia jest zapłacenie za swoje potknięcie ceny najwyższej. Oddał życie za coś, co w oczach wielu w Korei jest raptem jednym z najzwyklejszych sposobów prowadzenia biznesu. Wywołał tym sporą konsternację pośród koreańskiego społeczeństwa, a ta doprowadziła do publicznej debaty na przekór zacierającej już ręce z zadowolenia obecnej Władzy. Ludzie na nowo uwierzyli w Roh.

Drugim powodem, dla którego Roh Moo Hyun musiał popełnić samobójstwo to bezlitosna krucjata obecnego rządu, który kazusem byłego prezydenta chciał ukonstytuować odwieczny porządek rzeczy. Nieproporcjonalnie zmasowany atak na Roh miał na celu podważenie dokonań całej jego kadencji. Szyderczy śmiech wylewał się artykułami, wywiadami, informacjami telewizyjnymi i przygotowaniami do pokazowego procesu. Obecny rząd zamierzał zrobić z Roh i całej jego rodziny kozła ofiarnego dla pożywki swojej własnej popularności. Roh swoim samobójstwem pokazał im środkowego palca u dłoni. Bardzo dużego palca.

Roh Moo Hyun



"너무 많은 사람들에게 신세를 졌다나로 말미암아 여러 사람이 받은 고통이 너무 크다앞으로 받을고통도 헤아릴 수가 없다여생도 남에게 짐이   밖에 없다건강이 좋지 않아서 아무 것도  수가 없다책을 읽을 수도 글을  수도 없다너무 슬퍼하지 마라삶과 죽음이 모두 자연의  조각아니겠는가미안해 하지 마라누구도 원망하지 마라운명이다화장해라그리고  가까운 곳에아주 작은 비석 하나만 남겨라오래된 생각이다.”

„Jestem dłużny zbyt wielu ludziom. Skala ciężaru, który spowodowałem jest nie do zniesienia. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie brzemienia, które od tej pory będzie moim udziałem. Z powodu mojego obecnego stanu nie jestem w stanie nic zrobić. Nie potrafię przeczytać książki, nie mogę zabrać sie do pisania. Nie bądźcie zbyt smutni. Czyż życie i śmierć nie są naturalnym wszystkiego porządkiem? Nie przepraszajcie. Nie czujcie do nikogo urazy. Taka jest kolej rzeczy. Skremujcie mnie. I postawcie jedynie bardzo mały nagrobek blisko mojego domu. Myślałem już o tym od jakiegoś czasu”.

________________________________
Więcej zdjęć tutaj.


Lek na całe zło


W ostatnim miesiącu dane mi było odwiedzić USA dwa razy. Na zachodnim wybrzeżu nikt nie zaprząta sobie głowy epidemią grypy. Lotniska są pełne ludzi, nikt nie nosi masek (ja swoją schowałam głęboko na dno walizki, kiedy jakaś kobieta smagnęła mnie głośnym wyrzutem „It’s scary!”), nikt nie panikuje. Dla porównania lotnisko w Korei świeci pustkami. Po przylocie z zagranicy, tuż po wyjściu z samolotu, natknąć się można na kordon doktorów w długich jednorazowych uniformach, rękawiczkach i maskach. Uzbrojeni w termometr, mierzą temperaturę każdego (!) z pasażerów, kolekcjonując przy tym specjalne druczki, które wcześniej należało wypełnić w samolocie, oraz zadają kilka standardowych pytań. Po tygodniu lub dwóch każdy z pasażerów raczony jest rozmową telefoniczną specjalnych służb, które wypytują się o aktualną kondycję delikwenta. Mimo tych wysiłków świńska grypa jednak systematycznie poszerza zasięg swoich macek.

Według dzisiejszej porannej gazety, powodem szybkiego rozprzestrzeniania się świńskiej grypy w Korei są… obcokrajowcy, a w szczególności… nauczyciele języka angielskiego. Oni to bowiem mają i czas, i pieniądze, żeby non stop podróżować do swoich krajów, skąd za którymś razem przywożą ze sobą w końcu zabójczego wirusa. Następnie zarażają nim koreańskie dzieci w szkołach­­, a co gorsza nawet, współpasażerów koreańskiej kolei, z której korzystają w weekendy wojażując po kraju!

Artykuł podparty był kazusem jednego nauczyciela, u którego kilka dni temu zdiagnozowano świńską grypę... Autor zastanawia się nad Koreańczykami, u których wyżej wymieniony nieszczęśliwiec nocował, a u których nie stwierdzono żadnych objawów choroby. W tym momencie artykułu głośno roześmiałam się żartując, że to na pewno z powodu konsumpcji dużej ilości kimchi. PWY, który wcześniej skończył czytać artykuł, głęboko się na mnie obraził. Okazało się, że artykuł był niedorzeczny bardziej niż mogłam przypuszczać… Tak niedorzeczny, ze nawet mój dowcip nie sprostał wyzwaniu… 


Powrót do źródeł



Z biegiem czasu nieuchronnie traci się niewinność. Coraz trudniej przychodzi zwykły, nie narzucony swoimi lub innych oczekiwaniami, zachwyt. Coraz trudniej wzbudzić w sobie iskierkę autentycznego wzruszenia, kiedy to prawdziwie traci się kontrolę nad odruchami. Po to, żeby znowu być przepełnionym szczerością odczuwania. Tak, jak dzieci.

Najlepszą metodą na oczyszczającą niewinność jest prostota. W prostocie tkwi źródło szczęścia. I aż trudno uwierzyć, że cywilizacja doszła do punktu, gdzie właśnie prostota jest jednym z największych wyzwań. 

Jakiś czas temu, dzięki PWY, udało mi się obejrzeć „Once” i „Old Partner”. Pierwszy film nakręcony został amatorsko przez Irlandczyka i Czeszkę, którzy opowiadają najzwyklejszą historię dwojga ludzi, cudowną muzyką z głosów, gitary i pianina. Drugi film „워낭소리” („Wonang Sori”) to koreański dokument o dziadku i jego krowie. Tylko i aż tyle. Oba filmy prostolinijne w swojej wypowiedzi, dotykają sedna tego, co w życiu ważne. Bez potrzeby konkretnych konkluzji, bez nakazu moralnego, który karze odbiorcy odczuwać niepokój. 

Kadr z filmu "Wonang Sori" (ang. "Old Partner")

Siła prostoty, i tego, co się za nią kryje, tkwi w jej uniwersalności. Wczoraj na koncercie „The Swell Season” (grupa z filmu „Once”), zwykle siedzący w swoich krzesełkach i do rytmu (lub nie) klaszczący Koreańczycy, nie mogli powstrzymać się od pełnych aprobaty krzyków, czy regularnego podrywania się z siedzisk. Na koniec ci na parterze wybiegli na środek po to tylko, żeby na stojąco i z bliska wiwatować. Było pięknie. „Old Partner” ze swojej strony, przebił nawet Jamesa Bonda, przyciągając w Korei w ciągu bardzo krótkiego czasu ponad milion widzów. To jedyny film, który z równym wzruszeniem, oglądnęłam dwa razy.

Świat robi się coraz bardziej skomplikowany. Telewizja i inne środki masowego przekazu strzelają w nas na nowo wynajdywanymi problemami, które po pewnym czasie odnajdujemy w sobie, w swoim związku, w relacjach z dziećmi i współpracownikami. Uczymy się tych problemów na pamięć i po jakimś czasie nie możemy już bez nich żyć. Ciągle mamy poczucie braku spełnienia. Stajemy się więźniami własnego kociołka tego, co jest, i jak być powinno.

Wyplątanie się z tej sieci nie jest łatwe. Nie można jednak zaprzestać prób.


Matnia



Najbardziej podziwiam ludzi bezpretensjonalnych. Takich, którzy ofiarowują z myślą o dobrobycie drugiej osoby i nie kalkulują przewidywanego zwrotu inwestycji w wyświadczaną przysługę lub znajomość. Ludzie ci przyczyniają się do osiągania rzeczy ponadprzeciętnych przez tych, którzy w ich prawdopodobieństwo realizacji powątpiewają. Nie muszą oni pamiętać o źródle swojego postępowania. Ich radość jest czysta, nie zawiera nuty fałszywej skromności, ani wewnętrznego zgrzytu niechcianego zakłamania. Są to ludzie ogólnie lubiani, ale trzymający się na uboczu, działający w pojedynkę i najczęściej słowem. Zazwyczaj ofiarowywany przez nich dar niewymuszenie wraca siłą rażącej miłości niczym australijski boomerang z „Bagdad Cafe”. 

Takich ludzi jest coraz mniej. Wraz z rozwojem cywilizacji skażeni zostaliśmy coraz to intensywniejszą w swej bezwględności konkurencją, bezcelowym pędem, który nakazuje nam umniejszać innym na każdym kroku. Po to tylko, żeby za wszelką cenę wygrać w wyścigu donikąd. Pomniejszamy w swoich oczach tych, którzy w jakiś wyimaginowany sposób nam zagrażają; nie mamy litości dla tych, którzy nie spełniają standardów obecnych czasów. Jesteśmy w tym okrutnie i beznadziejnie naturalni, automatyczni, stereotypowi. Każdy stał się potencjalnym wrogiem. Każdy jest albo lepszy, albo gorszy. W pierwszym odruchu zamiast dostrzegać piękno, widzimy brzydotę, zamiast miłości, wybieramy nieufność i pogardę. Staliśmy się w tej matni bardzo nieszczęśliwie skomplikowani. I bardzo, bardzo przerażeni.

A wszystko przecież jest takie proste. Wystarczy głęboko odetchnąć, uśmiechnąć się z głębi trzewi, przymrużyć oczy w dziękczynieniu i po prostu kochać.

Polecam dla lepszego zrozumienia:



Segregacja piskląt



W Korei wszechobecne są prywatne instytucje akademickie, tzw. hakwony (학원), które masowo edukują młodych ludzi najczęściej w zakresie języka angielskiego, japońskiego i chińskiego. Niektóre hakwony specjalizują się też w kursach przygotowawczych do egzaminów państwowych, kursach komputerowych, grze na pianinie i wielu innych mniej „naukowych” szkoleniach jak na przykład szycie miśków lub robienie kimchi. Jest to bizness niesamowicie intratny jakoże zdecydowana większość nerwowych mam przymusza swoje pociechy do studiowania dniami i nocami widząc w edukacji jedyny sposób na osiągnięcie przez nich sukcesu w przyszłości. A dzięki sukcesowi swoich dzieci zapewnić one mogą sobie i swoim ciężko pracującym mężom spokojną starość (w Korei emerytury są śladowe). Wykształcenie to, często wymuszane też w państwowych szkołach karami cielesnymi, nie jest zbyt efektywne również ze względu na to, że młodzież jest zbyt zmęczona, żeby znaleźć w nauce jakąkolwiek przyjemność. Młodzi ludzie nie mają też czasu na zwykłe spotykanie się z przyjaciółmi lub nieprzymuszone i spontanicznie kreatywne zabawy. Koniec końców skutkuje to w produkcji przepełnionych książkową wiedzą dorosłych ludzi, którzy mają trudności ze zwykłą komunikacją (na którą notorycznym lekarstwem jest wypicie po pracy kilku butelek soju) oraz wyrażaniem i odczytywaniem emocji. 

Najdziwniejszym, mniej akademickim hakwonem, o którym słyszałam jest hakwon segregacji piskląt (병아리 학원). W latach sześćdziesiątych czwórka Koreańczyków (trzech mężczyzn i jedna kobieta) udała się do Kenii w poszukiwaniu pracy. Tam wyuczyli się oni sztuki segregacji wedle płci dopiero co wyklutych ptaszków, powrócili do ciągle ubogiej Korei i otworzyli hakwony przyuczające do tego trudnego fachu. Przedsięwzięcie odniosło spektakularny sukces, a hakwony segregacji piskląt zaczęły pojawiać się w całej Korei, jak grzyby po deszczu. Co więcej, z powodu obecnego kryzysu, ma miejsce odrodzenie tego zawodu. Żeby otrzymać dyplom „pisklęcego selekcjonera” należy zdać specjalny egazmin polegający na godzinnej segregacji – minimalny dopuszczalny błąd to... zero.

Aktualnie na świecie jest około 1,800 koreańskich „selekcjonerów” zlokalizowanych w osiemdziesięciu krajach (przeważnie Europa, Australia i USA), co stanowi 60% światowego rynku. Koreańczycy już jakiś czas temu wyprzedzili przez dłuższy czas dominującą pod tym wzlgędem Japonię. Mówi się, że co predysponuje Koreańczyków do tej pracy to cierpliwość, duża zdolność koncentracji (na jedno pisklę przypada zaledwie 0.4 sekundy) oraz małe dłonie z bardzo cienkimi palcami...


Smacznego Wielkanocnego Jajka!


Wewnętrzna walka


W Korei zasady promocji wewnątrz firmy są zdeterminowane przez mniej więcej jednolite standardy stosowane w całym kraju. Promocja na wyższe stanowisko nie zależy od osiągnięć, a przeważnie od lat przepracowanych w firmie. Oznacza to, że wystarczy „bujać się” przez jakiś czas (zazwyczaj 16 lat), żeby dojść do poziomu General Manager/Director, od którego to poziomu zabawa nabiera innego kolorytu. Wtedy to dalszy awans zależy już w jakiejś części od wyników, a w jakiejś części (znacznie większej) od tego, kogo się zna. Jest to dosyć bezwzględna walka na noże z misternie kopanych dołków, relacji (ten sam uniwesytet, ilość razem wypitego soju, żony przyjaciółki etc.), gmatwaniny przysług i ich przewidywanego potencjału w przyszłości. A jest o co walczyć. Od pozycji Vice President mianowicie jest się tzw. imwonem, czyli executive, a za tym idzie własne biuro, własny szofer, prestiż, ogromne pieniądze etc.

Standardowy system promocji w kroeańskich chaebolach wygląda następująco:

0-4 lata:          사원/sawon (Stuff)
4-8 lat:            대리/deri (Assistant Manager)
8-12 lat:          과장/kwajang (Manager)
12-16 lat:         차장/chajang (Senior Manager)
16~ :               부장/bujang (General Manager/Director)
                      수석부장/suseok bujang lub 이사/isa (Director) --> tytuł przejściowy
                      상무/sangmu (Vice President)
                      전무/jeonmu (Executive Vice President)
                      부사장/busajang (Department President)
                      사장/sajang (CEO)

Od bujanga wzwyż angielskie tytuły mogą różnić się w zależności od wielkości firm czy obszarów ich działalności. Ważne jest to, że ta hierarchiczna struktura jasno reguluje nie tylko relacje między pracownikami ale też ich zarobki. Dlatego też Koreańczycy nie negocjują, ani często nawet nie podpisują umowy o pracę. Wiedzą, że ich warunki będą dokładnie takie same, jak innych osób na tym samym stanowisku. Co roku dział zasobów ludzkich wysyła podsumowanie wynagrodzenia na przyszły rok odgórnie ustalając podwyżkę (zazwyczaj ok. 5% rocznie), a czasem, tak jak to ma miejsce obecnie w niektórych firmach, zamraża zarobki lub nawet obniża je wyższej kadrze o ok. 10% z powodu kryzysu ekonomicznego. I nic na to poradzić nie można.

W przypadku obcokrajowców rzeczy mają się zupełnie inaczej i w dużej mierze zależą od wewnętrznej polityki każdej z firm. Niektóre firmy zatrudniają cudzodziemców na takich samych warunkach, jak Koreańczyków, inne z kolei podpsują z nimi kontrakty tymczasowe. W obu przypadkach umowa taka musi być rokrocznie odświeżana ze względu na konieczność odnawiania wizy pracowniczej.

W relacjach biznesowych z Koreańczykami należy liczyć się z bardzo niską etyką postępowania. Oczywiście jeżeli bierze się pod uwagę kanony zachodnie. W Korei mianowicie jednym ze standardów jest coś, co my określamy pejoratywnym mianem „kłamstwa” i „łapówkarstwa”. W Korei te dwa mechanizmy są stosowane na porządku dziennym jako najbardziej naturalne metody osiągania swoich celów. Kłamstwa nie konfrontuje się z powodu głęboko zakorzenionej konieczności „zachowania twarzy” drugiej osoby, a ofiarowywanie kopert jest zazwyczaj traktowane jako czyste posunięcie strategiczne lub niewinny gest wdzięczności. Koreańczycy oba te instrumenty mają dopracowane do najmniejszych szczegółów i bardzo swobodnie używają ich w relacjach z niczego nieświadomymi obcokrajowcami. Nawet tymi, których sami zatrudniają, o czym niedawno miałam nieprzyjemność przekonać się na własnej skórze. 

Tym razem nie odpuściłam. W ciągu tygodnia postarałam się o małą rewolucję, która zakończyć może się dla mnie albo publicznym zgilotynowaniem, albo wielką wygraną. Mój kontrakt wygasa w następną środę...


MBWA po koreańsku



Jakiś czas temu w Korei popularny stał się koncept Management By Walking Around (MBWA). W oryginalnym zamierzeniu chodzi tutaj o zbliżenie się top managementu do szeregowych pracowników celem lepszego zrozumienia ich codziennych problemów (a co za tym idzie problemów firmy), a także zawiązania na ich gardle podstępnej pętelki lojalności poprzez okazanie uznania dla ich żmudnej pracy. Ogólnie metodologia polega na spotkaniach twarzą w twarz z pracownikiem, zainteresowaniu się jego życiem prywatnym, marzeniami, planami na przyszłość. Ważnym składnikiem MBWA jest odsłona ludzkiej strony twarzy CEO. Ma on sypać dobrotliwym żartem oraz dzielić się mniej rażącymi luksusem wyjątkami ze swojego życia.

W Samsungu wizyta top managementu ogłaszana była z samego rana. Oznaczało to konieczność pozbycia się z biurka wszelkich dokumentów, zdjęć, kubka z długopisami, czy kwiatka. Na jego powierzchni nie mogło być nic oprócz laptopa. Oznaczało to również konieczność pospiesznych wycieczek do toalety w obawie przed niewybaczalną nieobecnością podczas nagłej i prawdopodobnie krótkotrwałej hospitacji. Końcem końców podczas mojej prawie trzyletniej pracy w Samsungu nie dane mi było zobaczyć przedstawiciela top managementu ani razu, nie wspominając już o prywatnej z nim pogawędce. Odwiedziny bowiem za każdym razem były odwoływane. 

W mojej obecnej firmie również zapowiada się wizytę CEO i również trzeba ogarnąć biurko - tym razem już tylko z lekka. Najbardziej intymną konfrontacją z tłumem, jakiej dane mi było być świadkiem, to nalanie sekretarce wina podczas firmowego spędu przed Świętem Zmarłych. Wizytacja ta trwała około 5 minut, podczas których atmosfera znacznie naelektryzowała się niezręcznością. Sprawę odsłonięcia swojej ludzkiej twarzy nasz CEO, na współ z reprezentantami top managementu innych firm, załatwił jednym wywiadem umieszczonym w książce pod znamiennym tytułem „Napijmy się soju”. Książkę można (trzeba) było kupić wewnątrz firmy.

U PWY CEO pojawił się w zeszłym tygodniu. Przed wizytacją pracownicy przygotowali dokładny plan jej przebiegu oraz odbyli kilka prób donośnego skandowania podnoszących na duchu haseł. Podczas odwiedzin CEO, niczym zawodowy karateka, przełamał sosnową deskę z napisem „kurs walut” i „kryzys”, oraz, niczym zawodowy tępiciel karaluchów, rozmiażdżył butem dynię z napisem „fuzja X & Y”, gdzie „X” i „Y” to jego zatwardziali konkurenci... 


Powitanie



Zazwyczaj koreańskie dzieci reagują na mój widok wrzaskliwą i dosyć napastliwą angielszczyzną okraszoną chichotami, wzajemnym przepychaniem się i w końcu piskliwą ucieczką w ogólnej wesołości. Malutkie dzieci potrafią jedynie szeroko otwierać oczy zapominając na chwilę o konieczności przemiennego ruchu nóżkami, przez co często słodko potykają się ciągnięte do domu przez zmęczone mamy. Nie mogę powiedzieć, żeby mi to za bardzo przeszkadzało.

Wczoraj kilkuletni chłopiec z wielkim tornistrem na plecach przelotnie na mnie spojrzał, powiedział „안녕하세요” („Dzień dobry”), po czym najzwyczajniej w świecie wszedł do budynku, w którym oboje mieszkamy. Moją pierwszą reakcją była oczywiście odruchowo przyjazna odpowiedź na powitanie. Czując jednak jakieś wewnętrzne poruszenie odtworzyłam klatkę po klatce i dopiero po chwili dotarło do mnie znaczenie całego zajścia. Zamurowało mnie. Chyba po raz pierwszy zostałam potraktowana jako „tutejsza”. Nagle okazało się, że stałam się naturalnym elementem krajobrazu koreańskiego podwórka. Choć dla jednej osoby nie byłam już kimś obcym... Ciekawostką, na widok której milknie się, przygląda i snuje domysły, którą automatycznie wyklucza się z kręgu tego, co swojskie.

Zdziwiłam się, że sytuacja, która w każdych innych warunkach byłaby jak najbardziej normalna, potrafiła wywołać u mnie aż takie zaskoczenie.


Prezentacja



Stojąc przed widownią składającą się z około trzydziestu kobiet nagle zdałam sobie sprawę, że to mój pierwszy raz. W ciągu całych pięciu lat pracy ani razu nie miałam bowiem okazji wygłosić mowy przed kobietami! Zupełnie nie zdawałam sobie z tego sprawy...

Przed sobą miałam mniej lub bardziej groźnie wyglądające przedstawicielki płci pięknej w różnym wieku, o różnym guście (od kolorowych szat dwoiło mi się przed oczami), wykształceniu i doświadczeniu. Wszystkie w klubie Seoul International Business and Professional Women Networking. Dotarło do mnie, że moje dopięte już na ostatni guzik metody prezentacji wcale nie muszą się sprawdzić przed tego rodzaju publicznością. Czułam się bardzo onieśmielona.

Początki były trudne, twarze niezbyt przyjazne. Atmosfera spotkania zupełnie inna od tej, do której już zdążyłam się przyzwyczaić - każda uczestniczka starała się zaprezentować swoją obecność, silny charakter i czasem zbyt uszczypliwy dowcip. Często kosztem samej prezentacji. Nie dawałam jednak za wygraną. Wystarczyło trochę mniej się uśmiechać, dzielić się osobistymi przeżyciami, bardziej szczegółowo podpierać teorie faktami wyjętymi z własnego życia, przyjemnym uśmiechem ignorować krytyczne i mało konstruktywne uwagi. Ku mojej wielkiej uldze wszystko skończyło się na rytmicznym przytakiwaniu i bardzo miłych słowach po zakończeniu przemowy. 

Nigdy nie pomyślałabym, że to właśnie widownia składająca się z kobiet może wywołać u mnie tego rodzaju emocje: uczucie zahukania, niepewności, wyobcowania. Ale tak to już chyba niestety jest między nami kobietami...


Modlitwa



Za każdym razem jestem bardzo zmęczona. Tym razem dla przykładu w rachubę wchodzą dwie noce pod rząd w samolocie i 12 godzin własnych urodzin spędzonych na znielubionym lotnisku w Bangkoku. Zawsze jednak czuję się bardzo uprzywilejowana, a z mojej twarzy nie sposób po prostu zmieść uśmiechu. Bylebym tylko, nawet przez małą chwilkę, widziała skrawek nowego nieba, wdychała zapach nie znanego mi powietrza, wczuwała się w rytm fal nie smakowanego przeze mnie morza, podglądała wycinki z życia niczego nie świadomych stworzeń.

Rozkoszuję się każdą minutą, całą sobą chłonę każdy skrawek piękna Ziemi i czuję, że jest to najpiękniejsza modlitwa, jaką mogłabym kiedykolwiek odmówić...


Śpiąca królewna



Stała w rogu z błogim wyrazem twarzy. Splecione z przodu dłonie, zamknięte oczy, głowa oparta o ścianę. Bez jednego ruchu. Bez cienia zainteresowania tym, co dzieje się wokół niej.

Przeszłam obok. Zrobiłam, po co przyszłam. Umyłam ręce i na palcach podeszłam do drzwi. Spojrzałam na nią raz jeszcze. 

Koreanka spała w najlepsze stojąc w rogu firmowej łazienki...


Życie w tranzycie



Poruszanie się po Seulu jest niezwykle proste, jeżeli tylko korzysta się z tutejszego metra. Mimo że jest to jeden z najbardziej rozbudowanych systemów na świecie (12 w pełni funkcjonujących linii+ postępująca budowa kilku nowych; ok. 270 stacji; łączna długość ok. 290km), nie ma niczego łatwiejszego niż znalezienie właściwej drogi, a to głównie dzięki bardzo prostym oznaczeniom również w języku angielskim. Na peronach każde wejście do wagonu opatrzone jest numerkiem (żeby na przykład dosiadający się łatwo mógł znaleźć drugą osobę), strzałkami wyznaczającymi zakres krawędzi wejścia do wagonu (niektóre z nich mają specjalny symbol wskazujący bliskość miejsca dla starszych i niepełnosprawnych), namalowanym stopami (żeby było wiadomo, gdzie stać), specjalną karbowaną linią bezpieczeństwa dla niewidomych. Na niemalże każdej stacji można też znaleźć restauracje, sklepy, kafejki, aptekę etc. Wszędzie tez porozwieszane są plakaty z przykładami złego i prawidłowego zachowania się w metrze. Niepożadane są na przykład głośne dzwonki telefonów, krzykliwe rozmowy, chrapanie, pchanie się między zamykające się drzwi, siedzenie ze zbyt rozkraczonymi nogami, zbyt szerokie rozwarcie właśnie co czytanej gazety lub spanie na całej długości siedzenia (to dla tych wracających do domu po kilku butelkach soju – ja bym tutaj dodała jeszcze kategoryczny zakaz puszczania pawi na schodach wiodących do metra). 

Koreańczycy spędzają w metrze całkiem sporą część swojego czasu. Dlatego też wykształcili oni cały zespół zachowań, które dosyć obojętnie praktują każdego dnia. Niektórzy na czas podróży w mgnienia oku zapadają w głęboki sen,  regularnie podrywając opadającą na ramię współpasażera głowę (lub po prostu na tym ramieniu wygodnie się opierając), inni oglądają telewizję, jeszcze inni uczą się angielskiego, japońskiego lub chińskiego. Są też tacy, którzy krwawo rozprawiają się z niecnymi stworami w swoich elektronicznych gierkach, słuchają muzyki lub po prostu czytają książkę albo mangi. Rankiem kobiety też często walczą ze złośliwymi soczewkami, układają mokre jeszcze włosy oraz malują się podręcznymi zestawami do makijażu. Jednym słowem nikt niepotrzebnie nie marnuje czasu. Oprócz zwykłych pasażerów, w seulskim metrze swoim własnym życiem żyje jednak jeszcze inny świat. Świat będący produktem ubocznym i samego metra, i korzystających z niego „zwykłych” pasażerów.

Codziennie rano w drodze do pracy, każdy szanujący się Koreańczyk, w tym i PWY, pobiera ze specjalnego stanowiska przed wejściem do metra co najmniej dwie darmowe gazetki. Dla większości jest to jedyna szansa w ciągu całego dnia na zapoznanie się z nowinkami ze świata. Po przeglądnięciu prasy Koreańczycy mają zwyczaj odkładania takowych gazetek na półkę zawieszoną ponad siedzeniami. I tutaj wkraczają bezwględni zbieracze gazet, najczęściej wychudzeni staruszkowie, którzy tornadem przebiegają przez wagony ścigając się na śmierć i życie w ilości zebranej makulatury. Często boleśnie przy tym kopiąc i popychając pasażerów, jakby w dodatkowej złości, że sami z ich kręgu zostali wykluczeni. Rano też można zobaczyć żałośnie wyglądających panów, którzy wymęczeni całonocnie żłopanym alkoholem wsiedli w końcu do pierwszego metra w zamroczonej nadziei dotarcia do domu. Niestety często mężczyźni ci nieświadomie robią dziesiątki kilometrów dając się wozić od jednego do drugiego końca linii. Szczerze mówiąc nie ma się czemu dziwić – siedzenia w seulskim metrze są podgrzewane dając ułudę przytulnego posłania.

Po południu spektrum spotykanych grup społecznych zmienia się. Więcej widać koreańskim ajum (starsze, zamężne kobiety), odzianych w krzykliwą kolorami garderobę i uzbrojonych w lśniącą zbroję z ostrego makijażu i sztywno usprejowanych włosów. Ich małe grupki hałaśliwie wpadają do wagonów, niczym przeżywające drugą młodość nastolatki, po czym dostrzegając miejsce siedzące, wydają wojowniczy okrzyk, energicznie torując sobie drogę przez wracających z pracy ludzi, bądź to łokciami, bądź to swoimi torebkami Louis Vuitton. A niektóre z tego rodzaju torebek mają wielkie kłódki (taka moda!?), którymi naprawdę nikt nie chce być zdzielony. Koreańskie ajumy traktują współpasażerów jak wdzięczną (bo cichą) widownię, przed którą gromkim głosem można wyłuszczyć swój pogląd na cały ten zepsuty świat lub po prostu donośnie pośmiać się na przekór zmęczonym pracą pasażerów. W godzinach szczytu przez wagony maszerują również niewidomi staruszkowie, każdy z laską, takim samym koszyczkiem na pięniążki oraz zawieszonym na szyi magnetofonem, z którego sączy się jakaś rzewna melodia. Słysząc charakterystyczny dźwięk każdy ze stojących pasażerów automatycznie przytula się do kolan tych siedzących, robiąc miejsce dla niewidomego. Czasem zdarzają się bardziej makabryczne przypadki jak na przykład straszliwie poparzona dziewczyna z prowadzącym ją przez wagony ojcem, którą miałam okazję już widzieć dwa razy... Częściej pod wieczór spotkać można również samozwańczych orędowników wiary w Jezusa, którzy z biblią w ręku kroczą pewnym krokiem między zbłąkanymi owieczkami karząco wykrzykując słowo Pana (w sumie to jest zazwyczaj taki ścisk jak we wracającym z pola stadzie owiec...). Widząc obcokrajowców nagle zwalniają kroku i przechodzą na angielski: „You don’t believe in God!? You will go STRAIGHT to HELL!!!!”. Niektórzy zawieszają sobie na plecach krzyż z jakimś sloganem i przez megafon, z szybkością karabinu maszynowego, strzelają wiarą we wchodzących do metra nieszczęśników.

Pod koniec tygodnia oraz w weekendy przez metro przelewa się całkiem duża liczba „metrokrążców”. Wchodząc do wagonu każdy z nich wprawnym okiem ocenia pasażerów, ustawia na środku swoj wózek z pełnym produktu kartonem, po czym rozpoczyna demonstrację. Pierwszy krok to opis towaru wykrzykiwany z odpowiednią gestukulacją na lewo i prawo. Następnie ma miejsce demonstracja. Muzyka z lat 60-tych rozbrzmiewa z zainstalowanego na wózku pokaźnego magnetofonu – do kupienia jest 20 płyt CD tego rodzaju; fluoroscencyjny bączek dla dzieci wjeżdża mi między nogi; energiczny sprzedawca zaczyna czyścić magiczną gąbeczką buty siedzącego obok mnie pana; wiesz, że na zewnątrz rozpadało się w momencie, kiedy przed oczyma rozkładany jest ci nagle wachlarz z tęczowych parasolek...

Metro w Seulu to całkiem inny świat, w który wkracza się na swoją własną odpowiedzialność. Tak naprawdę nie wiadomo, co każda z codziennych przejażdżek może przynieść. Dlatego oddycham z ulgą za każdym razem, gdy wieczorem przesuwam kartą nad wyjściową bramką metra, wydostając się na zewnątrz, czując świeże powietrze. Uwalniając się z objęć miniatury społeczeństwa, którego musiałam być pasażerem przez dwa krótkie momenty mojego dnia.


Trzydzieści minut



Madonna i Justin mają tylko 4 minuty na uratowanie świata. Oglądając videoclip nigdy nie jestem pewna, czy im się to w końcu udaje, czy nie. W Korei panika wywołana obecną sytuacją ekonomiczną również coraz bardziej zaczyna chwytać za gardła. Ile Koreańczycy potrzebują czasu na wybawienie świata? Niektóre firmy, tak jak ta PWY, dają sobie dodatkowych 30 minut codziennie rano. Inne firmy, tak jak moja, zamierzają uciąć 4 dni z wakacji (nasze związki zawodowe – tak, mamy je jako jedna z nielicznych firm! – ciągle negocjują, daj im Boże zdrowie!). Jak zwykle w Korei rozwiązaniem wszelkich bolączek jest jeszcze dłuższe siedzenie w pracy. I nieważne, że przecież podczas kryzysu roboty jest mniej, że te trzydzieści minut, czy 4 dodatkowe dni w ściekającym potem sierpniu, będzie się po prostu pierdziało w stołek.

30 minut. Niby nic. W ciągu tygodnia jednak robi się z tego już 2,5 godziny, w ciągu miesiąca 10 godzin, czyli 1 dzień roboczy, a w ciągu roku 12 dni!. Licząc średnią stawkę wakacyjną ok. 80USD/dzień tracimy ok. 960USD/rok. A suma ta, dziwnym trafem, prawie w zupełności pokrywa roczną podwyżkę jednego pracownika.

30 minut. Niby nic. Każdy jednak wie, jak cenna o świcie jest każda sześćdzisięciosekundowa minuta. A już w szczególności ci, którzy muszą wstawać przed szóstą rano. Ludzie mają swoje przyzwyczajenia, poranne rytuały i obowiązki wobec rodziny. Ktoś tam robi śniadanie, ktoś ubiera dziecku skarpetki, ktoś robi 20 przysiadów, ktoś karmi kota, ktoś biegnie przyprowadzić samochód. Trzydziestominutowa zmiana, niby przecież nic, ale burzy całą wypracowaną co do minuty harmonię rodzinnego współdziałania o poranku.

Czy można jednak coś na to poradzić?

Tik tak tik tak tik tak...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...