Matnia



Najbardziej podziwiam ludzi bezpretensjonalnych. Takich, którzy ofiarowują z myślą o dobrobycie drugiej osoby i nie kalkulują przewidywanego zwrotu inwestycji w wyświadczaną przysługę lub znajomość. Ludzie ci przyczyniają się do osiągania rzeczy ponadprzeciętnych przez tych, którzy w ich prawdopodobieństwo realizacji powątpiewają. Nie muszą oni pamiętać o źródle swojego postępowania. Ich radość jest czysta, nie zawiera nuty fałszywej skromności, ani wewnętrznego zgrzytu niechcianego zakłamania. Są to ludzie ogólnie lubiani, ale trzymający się na uboczu, działający w pojedynkę i najczęściej słowem. Zazwyczaj ofiarowywany przez nich dar niewymuszenie wraca siłą rażącej miłości niczym australijski boomerang z „Bagdad Cafe”. 

Takich ludzi jest coraz mniej. Wraz z rozwojem cywilizacji skażeni zostaliśmy coraz to intensywniejszą w swej bezwględności konkurencją, bezcelowym pędem, który nakazuje nam umniejszać innym na każdym kroku. Po to tylko, żeby za wszelką cenę wygrać w wyścigu donikąd. Pomniejszamy w swoich oczach tych, którzy w jakiś wyimaginowany sposób nam zagrażają; nie mamy litości dla tych, którzy nie spełniają standardów obecnych czasów. Jesteśmy w tym okrutnie i beznadziejnie naturalni, automatyczni, stereotypowi. Każdy stał się potencjalnym wrogiem. Każdy jest albo lepszy, albo gorszy. W pierwszym odruchu zamiast dostrzegać piękno, widzimy brzydotę, zamiast miłości, wybieramy nieufność i pogardę. Staliśmy się w tej matni bardzo nieszczęśliwie skomplikowani. I bardzo, bardzo przerażeni.

A wszystko przecież jest takie proste. Wystarczy głęboko odetchnąć, uśmiechnąć się z głębi trzewi, przymrużyć oczy w dziękczynieniu i po prostu kochać.

Polecam dla lepszego zrozumienia:



Segregacja piskląt



W Korei wszechobecne są prywatne instytucje akademickie, tzw. hakwony (학원), które masowo edukują młodych ludzi najczęściej w zakresie języka angielskiego, japońskiego i chińskiego. Niektóre hakwony specjalizują się też w kursach przygotowawczych do egzaminów państwowych, kursach komputerowych, grze na pianinie i wielu innych mniej „naukowych” szkoleniach jak na przykład szycie miśków lub robienie kimchi. Jest to bizness niesamowicie intratny jakoże zdecydowana większość nerwowych mam przymusza swoje pociechy do studiowania dniami i nocami widząc w edukacji jedyny sposób na osiągnięcie przez nich sukcesu w przyszłości. A dzięki sukcesowi swoich dzieci zapewnić one mogą sobie i swoim ciężko pracującym mężom spokojną starość (w Korei emerytury są śladowe). Wykształcenie to, często wymuszane też w państwowych szkołach karami cielesnymi, nie jest zbyt efektywne również ze względu na to, że młodzież jest zbyt zmęczona, żeby znaleźć w nauce jakąkolwiek przyjemność. Młodzi ludzie nie mają też czasu na zwykłe spotykanie się z przyjaciółmi lub nieprzymuszone i spontanicznie kreatywne zabawy. Koniec końców skutkuje to w produkcji przepełnionych książkową wiedzą dorosłych ludzi, którzy mają trudności ze zwykłą komunikacją (na którą notorycznym lekarstwem jest wypicie po pracy kilku butelek soju) oraz wyrażaniem i odczytywaniem emocji. 

Najdziwniejszym, mniej akademickim hakwonem, o którym słyszałam jest hakwon segregacji piskląt (병아리 학원). W latach sześćdziesiątych czwórka Koreańczyków (trzech mężczyzn i jedna kobieta) udała się do Kenii w poszukiwaniu pracy. Tam wyuczyli się oni sztuki segregacji wedle płci dopiero co wyklutych ptaszków, powrócili do ciągle ubogiej Korei i otworzyli hakwony przyuczające do tego trudnego fachu. Przedsięwzięcie odniosło spektakularny sukces, a hakwony segregacji piskląt zaczęły pojawiać się w całej Korei, jak grzyby po deszczu. Co więcej, z powodu obecnego kryzysu, ma miejsce odrodzenie tego zawodu. Żeby otrzymać dyplom „pisklęcego selekcjonera” należy zdać specjalny egazmin polegający na godzinnej segregacji – minimalny dopuszczalny błąd to... zero.

Aktualnie na świecie jest około 1,800 koreańskich „selekcjonerów” zlokalizowanych w osiemdziesięciu krajach (przeważnie Europa, Australia i USA), co stanowi 60% światowego rynku. Koreańczycy już jakiś czas temu wyprzedzili przez dłuższy czas dominującą pod tym wzlgędem Japonię. Mówi się, że co predysponuje Koreańczyków do tej pracy to cierpliwość, duża zdolność koncentracji (na jedno pisklę przypada zaledwie 0.4 sekundy) oraz małe dłonie z bardzo cienkimi palcami...


Smacznego Wielkanocnego Jajka!


Wewnętrzna walka


W Korei zasady promocji wewnątrz firmy są zdeterminowane przez mniej więcej jednolite standardy stosowane w całym kraju. Promocja na wyższe stanowisko nie zależy od osiągnięć, a przeważnie od lat przepracowanych w firmie. Oznacza to, że wystarczy „bujać się” przez jakiś czas (zazwyczaj 16 lat), żeby dojść do poziomu General Manager/Director, od którego to poziomu zabawa nabiera innego kolorytu. Wtedy to dalszy awans zależy już w jakiejś części od wyników, a w jakiejś części (znacznie większej) od tego, kogo się zna. Jest to dosyć bezwzględna walka na noże z misternie kopanych dołków, relacji (ten sam uniwesytet, ilość razem wypitego soju, żony przyjaciółki etc.), gmatwaniny przysług i ich przewidywanego potencjału w przyszłości. A jest o co walczyć. Od pozycji Vice President mianowicie jest się tzw. imwonem, czyli executive, a za tym idzie własne biuro, własny szofer, prestiż, ogromne pieniądze etc.

Standardowy system promocji w kroeańskich chaebolach wygląda następująco:

0-4 lata:          사원/sawon (Stuff)
4-8 lat:            대리/deri (Assistant Manager)
8-12 lat:          과장/kwajang (Manager)
12-16 lat:         차장/chajang (Senior Manager)
16~ :               부장/bujang (General Manager/Director)
                      수석부장/suseok bujang lub 이사/isa (Director) --> tytuł przejściowy
                      상무/sangmu (Vice President)
                      전무/jeonmu (Executive Vice President)
                      부사장/busajang (Department President)
                      사장/sajang (CEO)

Od bujanga wzwyż angielskie tytuły mogą różnić się w zależności od wielkości firm czy obszarów ich działalności. Ważne jest to, że ta hierarchiczna struktura jasno reguluje nie tylko relacje między pracownikami ale też ich zarobki. Dlatego też Koreańczycy nie negocjują, ani często nawet nie podpisują umowy o pracę. Wiedzą, że ich warunki będą dokładnie takie same, jak innych osób na tym samym stanowisku. Co roku dział zasobów ludzkich wysyła podsumowanie wynagrodzenia na przyszły rok odgórnie ustalając podwyżkę (zazwyczaj ok. 5% rocznie), a czasem, tak jak to ma miejsce obecnie w niektórych firmach, zamraża zarobki lub nawet obniża je wyższej kadrze o ok. 10% z powodu kryzysu ekonomicznego. I nic na to poradzić nie można.

W przypadku obcokrajowców rzeczy mają się zupełnie inaczej i w dużej mierze zależą od wewnętrznej polityki każdej z firm. Niektóre firmy zatrudniają cudzodziemców na takich samych warunkach, jak Koreańczyków, inne z kolei podpsują z nimi kontrakty tymczasowe. W obu przypadkach umowa taka musi być rokrocznie odświeżana ze względu na konieczność odnawiania wizy pracowniczej.

W relacjach biznesowych z Koreańczykami należy liczyć się z bardzo niską etyką postępowania. Oczywiście jeżeli bierze się pod uwagę kanony zachodnie. W Korei mianowicie jednym ze standardów jest coś, co my określamy pejoratywnym mianem „kłamstwa” i „łapówkarstwa”. W Korei te dwa mechanizmy są stosowane na porządku dziennym jako najbardziej naturalne metody osiągania swoich celów. Kłamstwa nie konfrontuje się z powodu głęboko zakorzenionej konieczności „zachowania twarzy” drugiej osoby, a ofiarowywanie kopert jest zazwyczaj traktowane jako czyste posunięcie strategiczne lub niewinny gest wdzięczności. Koreańczycy oba te instrumenty mają dopracowane do najmniejszych szczegółów i bardzo swobodnie używają ich w relacjach z niczego nieświadomymi obcokrajowcami. Nawet tymi, których sami zatrudniają, o czym niedawno miałam nieprzyjemność przekonać się na własnej skórze. 

Tym razem nie odpuściłam. W ciągu tygodnia postarałam się o małą rewolucję, która zakończyć może się dla mnie albo publicznym zgilotynowaniem, albo wielką wygraną. Mój kontrakt wygasa w następną środę...


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...