Rice Cooker


Sue Young poznałam we Francji. Zrządzeniem losu (jako jedyne pozostałyśmy bez studenckiego zakwaterowania) zamieszkałyśmy razem w dunkierskiej kamienicy bratając się w ogólnym niezrozumieniu dla dzikości harców odprawianych regularnie przez parę studentów francuskich mieszkających na parterze. Obie byłyśmy trochę na opak z tamtejszym środowiskiem i obie dosyć szybko przekonałyśmy się, że Francja jednak nie za bardzo nam podchodzi. (A moim zamysłem było przecież tam osiedlenie się...)

Sue Young była pierwszą Koreanką (a nawet Azjatką), jaką kiedykolwiek spotkałam na swojej drodze. Mówiła świetnie po angielsku dzięki czemu po raz pierwszy zaczęłam zadziwiać się koreańskimi opowieściami z zupełnie innego wymiaru. Fascynowały mnie one niesamowicie, ale nigdy nie przeszło mi nawet przez myśl, że rzeczywistość ta stanie się i moim udziałem. I to w tak zaawansowanym stopniu. Przy pożegnaniu Sue obiecała, że jeżeli kiedyś przylecę do Seulu to kupi mi ona rice cooker, które to urządzenie z zaciekawieniem oglądałam przy okazji każdych odwiedzin w jej kuchni. Obie na tę obietnicę roześmiałyśmy się wtedy z czułością.

Nasze długoletnie związki, w których byłyśmy przy poznaniu się (jej z Koreańczykiem, mój z Polakiem), legły w gruzach. Sue mieszka obecnie w Szwajcarii ze swoim szwajcarskim mężem. Ja mieszkam w Korei ze swoim koreańskim mężem. Do pracy, znowu jakimś dziwnym trafem losu, chodzę z jej młodszą siostrą (w samym centrum Seulu jest ponad 10 milionów ludzi!)... a w domu dogorywa ponad dziewięcioletnia rice cooker, którą Sue ofiarowała mi po moim dosyć nieoczekiwanym przylocie do Seulu już w rok po naszym pożegnaniu.

Życie to jedna wielka plątanina algorytmów z ludźmi jako zmiennymi wykopującymi ze znanej orbity na nowe lub wcześniej nawet niepomyślane ścieżki. Grunt to właściwie odczytać znaki i w ten sposób obrać sobie tylko przeznaczoną drogę. Czasem to wszystko aż przyprawia mnie o gęsią skórkę – to ze względu na nie zawsze dające się przewidzieć konsekwencje swoich wyborów. Częściej jednak algorytmiczna sieć możliwości, jakie oferuje życie, wywołuje u mnie nieposkromiony głód tego, co jeszcze przede mną...


Po lewej: stara, wysłużona, prosta w użytkowaniu (jeden przycisk) rice cooker ofiarowana mi przez Sue Young. Po prawej: moje nowe monstrum z elektronicznym panelem sterowniczym, które gada, syczy wypuszczaną pod ciśnieniem parą i gotuje praktycznie wszystko – ofiarowane każdemu pracownikowi przez moją firmę z okazji Chuseok (추석) – Świąt Dziękczynienia.



Ale jazda...


Na pewno nie jestem odosobniona w swojej niczym niewzruszonej niechęci do poruszania się transportem publicznym. Jedynie towarzystwo PWY zwykło było umilać mi podróż metrem odbywającą się najczęściej w pozycji puszkowej sardynki, pośród dousznych sapań współpasażerów, szturchańców łokciami i torebkami przepychających się za wsze czasy kobiet oraz z elektronicznymi gadżetami tudzież gazetami rozłożonymi mi tuż przed nosem. Niestety PWY zmienił jakiś czas temu pracę i teraz musi dojeżdżać do firmy znajdującej się za siedmioma górami i wielką rzeką Han. A drogę, ze względu na poważne utrudnienia logistyczne, pokonuje samochodem.

W zeszłym tygodniu, o pięknym skądinąd poranku, na widok PWY radośnie zmierzającego do naszego wozu niestety ale zagotowałam się. On w samochodzie, muzyka na pełen regulator, komfort post-sennej samotności, wiatr we włosach. Ja znowu ściśnięta, wymiętoszona, spocona, omdlewająca od zagęszczenia zapachów. Są takie poranki jednak, kiedy przed wypiciem dobrej cappuccino lepiej nie odzywać się – dlatego temat podjęłam taktycznie wieczorem, przy kieliszku wina. Jak się tego można było spodziewać, PWY pod naciskiem mojego czaru oraz niepodważalnych argumentów poddał się. Dostałam samochód, a on za siedem gór i wielką rzekę Han zaczął dojeżdżać metrem.

No i niestety - ja pierniczę taki interes. I nie jestem żadną ciamajdą, czy powieleniem stereotypu o kobiecie-kierowcy – wpycham się, gdzie mogę używając swoich umiejętności, zaskoczenia, intuicji i nieodpartego powabu. Robię to bezwzględnie i absolutnie bez żadnych skrupułów. Ale żeby 14km, które dzielą mój dom od miejsca mojej pracy pokonywać w prawie dwie godziny?? To ja, tak jak pisałam na początku, chrzanię taki interes. I to na całego. Wracam do domu upocona, z obolałym prawym półdupkiem i nogą od ciągłego naciskania pedałów. Gdybym do tego miała ręczną skrzynię biegów to bez mrugnięcia okiem popełniłabym harakiri na samym środku drogi. Już dwa dni temu. I te nerwy! Każdy manewr musi być w rytmie ekstremalnego „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”), bo jak nie to Koreańscy kierowcy zapipczą klaksonami na bezrezonansową śmierć. Raz, kiedy chciałam przepuścić kobiecinę wyczekującą już najwidoczniej od dłuższego czasu na krawężniku, zawieszoną w pozie bacznej gotowości nad przejściem dla pieszych, to o mało nie ogłuchłam od dźwiękowej kanonady, którą mnie uraczono (w Korei niestety przechodzień nie ma absolutnie żadnych praw – nawet na zielonym świetle lepiej pięć razy się oglądnąć). Nie wspomnę już o motocyklistach, którzy wtryniają się przed samochód bez najmniejszego ostrzeżenia i w najmniej oczekiwanym momencie. W rezultacie po czterech dniach jazdy jestem chodzącym zombie.

Kluczyki deponuję już dzisiaj. Z pełną świadomością dezerteruję popijając przyjemnie buzujące wino. A jutro rano, z ogromnym uśmiechem na twarzy, wracam do swojej alei z pięknych drzew, pod którymi hurtem odlewają się tutejsi taksówkarze. I uszczęśliwiona wsiadam do metra. La Fin.

W Korei oprócz ogromnych korków wielkim problemem jest dostępność miejsc do parkowania. Stąd Koreańczycy dysponują szeregiem bardzo ciekawych rozwiązań – od przeszklonych budynków z metalowymi „siedziskami” dla pojazdów (samochody rotacyjnie przemieszczają się pomiędzy poziomami), po pokazane na filmie parkingi podziemne, gdzie zjeżdża się (ciaśniutką) windą w samochodzie.

To autostrada na ok. 600m przed zjazdem. Tak samo wygląda ona 2km wcześniej.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...