Burząca się krew - What is it good for?


W języku koreańskim istnieje taki związek frazeologiczny “dostałem gorączki” (열 받았어), któremu to wyrażeniu odpowiada nasze “zalała mnie krew”. Na przekór mojej wybitnej wyrozumiałości oraz wrodzonej cierpliwości, krew zalała mnie dzisiaj po raz wtóry. I to tak, że cała zrobiłam się buraczkowa.

Dekretem sławetnych już w tym blogu Zasobów Ludzkich (HR) naszej firmy kilkadziesiąt osób musi przenieść się do innego budynku. To wynik rokrocznej reorganizacji i utworzenia nowej, „elitarnej” grupy, mającej na celu skoncentrować się na rozwoju zupełnie nowych gałęzi interesu.

Tak cholernie jesteśmy elitarni, że dzisiaj powiadomiono nas, że przeprowadzić musimy się... sami. Tłumacząc bardziej obrazowo – sami musimy się spakować oraz przenieść swoje dokumenty, kwiatki, telefony, komputery i wszelkie inne pierdoły do nowego budynku. Żeby tego było mało zacząć możemy dopiero w piątek... po godzinie szóstej wieczorem...

Gorączkę dostali wszyscy. Po koreańsku jednak każdy zaciska zęby i woli o tym nie myśleć, nie przeżuwać tego poniżającego traktowania. Bo co z tego przyjdzie? I tak nie można tej decyzji zmienić. A co ja mogę zrobić? Absolutnie nic. Nie jestem przecież księżniczką; jak inni mogą, to dlaczego nie ja; skoro pracuję w Korei, to powinnam podlegać rządzącym nią prawom, jak każdy inny Koreańczyk; a jak nie mogę tego znieść, to przecież nikt nie zmusza mnie do pracy tutaj. 

Jedynym wyjściem, jakie mamy, to zrobić z tego wszystkiego jedno wielkie, żartobliwe przedsięwzięcie. I wycisnąć z niego tyle radości, ile się tylko da. Bummer.



Szklaneczka z teściową


PWY na jakiś czas opuścił mnie. Gnany dzikością serca wybrał się do Indii, żeby odnaleźć siebie przed rozpoczęciem pracy w nowej firmie. Do tej pory odnalazł jedynie ogromne karaluchy, krowie placki, zdechłe szczury, okrutne zanieczyszczenie i jeden wielki chaos. Poza tym nosi się z czerwoną kropą na czole i zapuszczonym zarostem. Wraca w poniedziałek.

Ja tymczasem zdecydowałam się nadrobić zaległości z teściową (Andrea, moja amerykańska współpracowniczka stwierdziła, że widocznie nie mogę zbyt długo wytrzymać bez DNA Woo Young’a). Zaprosiłam ją na babski wieczór z zupą warzywną pochodzenia polskiego oraz buteleczką soju (koreańska wódka). Było wesoło. O drugiej nad ranem nastąpiła kulminacja wieczoru w postaci masażu twarzy „ice rollerem”, wykonywanym dosyć brutalnie po moim licu, bo po wypiciu butelek nie jednej a trzech. Z każdym obalonym kielonkiem jakoś lepiej mówiło mi się po koreańsku, nie wspominając już o moim proporcjonalnie rosnącym przekonaniu o doskonałym rozumieniu teściowej.

Moja teściowa miała życie... nie za lekkie – „podaj, posprzątaj, ugotuj, wypierz, oporządź dzieci, nie pytaj, gdzie byłem przez ostatnie trzy miesiące i na co rozpuściłem wszystkie pieniądze”. W tym momencie swojego życia, już bez męża, z dwoma samodzielnie odchowanymi synami, jest jedną z najradośniejszych, najskromniejszych, najbardziej pomocnych, najmniej pretensjonalnych osób, jakie znam. Ani razu nie dała mi odczuć, że była ofiarą, czy że jej życie było ciężkie – taki był jej los, przyjęła go bez buntu, z otwartymi rękoma i starała się cieszyć każdą chwilą, żyć każdego dnia na nowo bez zbytniego przeżuwania zła, które ją spotykało. „Bo przecież dzięki temu właśnie losowi poznałam ciebie; gdybym bardziej starała się coś zmienić być może nigdy nie byłybyśmy rodziną...”. Dla swoich chłopaków całkowicie poświęciła się (w czasie rozmowy nigdy nie użyła tego określenia), ale ani razu nie wymówiła im tego nawet słowem. Teraz twierdzi, że bez nich jej życie nie miałoby żadnego sensu. Uważa się za osobę bardzo szczęśliwą.

Rozmawiałyśmy dalej o marzeniach, ambicjach, dzieciach, różnicach między Koreańczykami, a światem zachodnim. Opowiadała mi też historie zabawne. Na przykład ze swojego dzieciństwa, kiedy mieszkała jeszcze ze swoimi licznymi siostrami i bratem w tradycyjnym koreańskim domku hanok. Wtedy jeszcze mężczyźni urzędowali w osobnej części posesji, która znajdowała się najczęściej po zewnętrznej stronie domu, przylegającej do drogi. Stamtąd właśnie wytrwali amanci rzucali za mur listy miłosne skierowane do młodych dziewczyn – najwięcej otrzymywała ich naturalnie moja teściowa. Jej ojciec gorąco zachęcał rozochoconych młodzieńców do częstego piśmiennictwa – z dużą satysfakcją używał listów jako papieru toaletowego, który wtedy praktycznie nie istniał. Jedna z bardziej odważnych sióstr zakradała się nocą do męskiego wychodka, żeby nie zużyte jeszcze listy podbierać, a nad ranem, po ich chichotliwej analizie w części dla kobiet, na palcach z powrotem odnosiła je ku ich gównianemu przeznaczeniu.

Muszę przyznać, że dawno temu już nie spędziłam tak konstruktywnego i jednocześnie zabawnego wieczoru. Oczy na zapałkach w pracy następnego dnia były tego warte. 

Soju zabarwione przepysznym syropem z bokbunja (복분자 - Koreańska jeżyna), który moja teściowa własnoręcznie sporządziła (po nadmiernym spożyciu takiego miksu w ogóle nie boli głowa!~~). Uwielbiam mieszać ten lepki skondensowany sok z jogurtem, który własnoręcznie robię w domu. Pychotka.



Paszport


Koreańczycy są bardzo dumni ze swojej narodowości. W sumie nic w tym dziwnego – ja również jestem zadowolona z tego, że jestem Polką. Każdy ma swoje powody i na swój sposób każdy ma rację – to kwestia dobrze pojmowanego patriotyzmu i tolerancji.

Różnica chyba tkwi jednak w tym, że Koreańczycy – przeważnie ci starszej daty - uważają się za naród wybrany, wyjątkowy czystością krwi (Koreańczycy są przekonani o homogeniczności swojej rasy) oraz bogactwem ponad pięciotysiącletniej kultury, posiadający najzdrowszą kuchnię na całym świecie, język, który poziomem swojego wysublimowania jest nie do ogarnięcia dla cudzoziemców, oraz coś niespotykanego nigdzie indziej, co jest określane mianem „jeong” (정). Jeong można zdefiniować jako bezwarunkową lojalność, głębokie uczucie przywiązania, nierozerwalną więź oraz umiejętność zupełnego poświęcenia się bez oczekiwania na nagrodę lub uznanie. Koreańczycy przekonani są, że w świecie zachodnim tego rodzaju oddanie nie istnieje, bo stoi w kontraście do wyznawanego przez nas kultu indywidualizmu (= egocentryzmu). Postawa taka razi bezwstydnym, bo zupełnie nieświadomym (!) etnocentryzmem, a czasem niestety trąci nawet o rasizm – szczególnie w stosunku do przedstawicieli innych krajów azjatyckich.

Na co dzień ta megalomania narodowa przejawia się na przykład tak:

<Podczas podróży służbowej na przejściu granicznym; dialog przerabiany przeze mnie już dziesiątki razy…>
- (ze zdziwieniem) Nie masz koreańskiego paszportu?
- Nie.
- Przecież wyszłaś za Koreańczyka.
- Tak, ale posiadając paszport Unii Europejskiej mogę bez problemu się po niej poruszać i pracować na jej terenie bez specjalnego pozwolenia. (próbuję wyjaśnić sprawę pragmatycznie)
- Ile lat mieszkasz już w Korei?
- Ponad osiem.
- <po chwili namysłu> Acha, to znaczy JESZCZE nie masz koreańskiego paszportu?
- …


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...