Wyprawa z PWY


Między mną a PWY jest wiele różnic. On widzi większość spraw w czarno - białych kolorach, mając przy tym solidny fundament moralny, żeby takiego rozgraniczenia dokonywać w sposób, który mi imponuje. We mnie natomiast jest o wiele więcej szarości, znaków zapytania, męczącego czasem zrozumienia dla spraw zupełnie takiego zrozumienia nie wartych. Jest między nami na szczęście też wiele części wspólnych, a jedną z nich jest sposób, w jaki organizujemy sobie czas. Kręci nas wszelka optymalizacja – na przykład przed podróżami wszystko wolimy mieć zapięte na ostatni guzik tak, żeby podczas wyprawy nie tracić już nerwów i drogocennych chwil na rzeczy maluczkie.

Weekendowy wypad w Góry Jiri (Jirisan/지리산), które znajdują się na południu Korei, był nieplanowanym (!) odstępstwem od tej reguły. Oboje byliśmy zmęczeni po tygodniu pracy i nawet piątkowe pakowanie kilku ciuchów szło nam na pod znakiem dwóch lewych rąk. Po kilku ospałych godzinach za kierownicą (oboje czuliśmy się jak budzące się ze snu niedźwiedzie) dotarliśmy na miejsce w sobotę późnym ranem, zostawiliśmy samochód na parkingu i wyruszyliśmy w góry zmagając się z niezwykle silnym wiatrem. Nie za bardzo wiedzieliśmy dokąd idziemy, gdzie będziemy spać i jak nazajutrz wrócimy po samochód. Po około kilometrze zorientowaliśmy się, że nie mamy ze sobą żadnej gotówki. Przyzwyczajeni, że wszędzie można płacić kartami, nie pomyśleliśmy, że przecież w którejś z wiosek, gdzie chcieliśmy się przespać naprawodpodobniej nie ma ani bankomatu, ani terminala do bezgotówkowych transakcji. Popukaliśmy się w głowę i na głębokim wdechu zawróciliśmy.


PWY wdaje się w dyskusję z miejscowym starcem.


Po kilku godzinach marszu szlak zaczął jakby zacierać się. Wokoło dziewiczy śnieg, chaszcze i ostre kolce. Kilka razy zawróciliśmy skręcając w alternatywne ścieżki, ale za każdym razem kończyły się one podobnie – zaroślami nie do przebycia. PWY kazał mi czekać i sam poszedł na zwiady. Tymczasem słońce zaczęło zachodzić, a ziąb wzmagać się. Las powoli wchodził w fazę mroku, z dziwnymi pohukiwaniami, zawodzącym wiatrem i złowróżbną ciszą pomiędzy jego powiewami. Z poziomu gałęzi obserwowały nas wielkie gawrony. PWY z mozołem przedzierał się przez gąszcz nastroszonych badyli, żeby zorientować się, co rozpościera się ze szczytu pagórka, ale niczego nie wskórał. Zdecydowaliśmy się zawrócić po raz drugi w ciągu dnia. Po kilkunastominutowym marszu w dół dotarliśmy do drogowskazu, którego dziwnym trafem wcześniej nie zauważyliśmy.


Jeszcze na szlaku powoli wysiadają mi kolana.


Szlak, który powinien zająć maksymalnie cztery godziny zajął nam prawie sześć. Przez ostatni odcinek drogi PWY odwracał moją uwagę posępnymi baśniami o Lisicy o Dziewięciu Ogonach (Kumiho/구미호) pochodzącymi z koreańskiego folkloru. Ich ponura treść świetnie współgrała z atmosferą zapadającego wieczoru w lesie, z nagle wyłaniającymi się zza wzniesienia grobowcami i przemykaniem nocnych zwierzątek. Zafascynowana opowieściami, ale też i sposobem, w jaki PWY budował napięcie, nie zauważyłam upływającego czasu, odmrożonego nosa i potwornego zmęczenia. Dotarliśmy do wioski. 

Lisica o dziewięciu ogonach (Kumiho /구미호)
Źródło: Wikipedia

W swoim domku przyjęła nas para przemiłych dziadków, którzy oddali nam swój pokój do przenocowania. W ciasnawej kuchni razem zjedliśmy przepyszną kolację (jedzenie w tym regionie słynie na całą Koreę), trochę porozmawialiśmy i wymęczeni poszliśmy spać. Leżenie na podłodze jak zwykle nie wyszło mi na dobre – następnego dnia wstałam cała połamana.

Pokój, który odstąpiła nam na noc para staruszków.

Niedziela upłynęła pod znakiem nie za ciężkiego spacerku na przełaj różnych wzniesień. PWY jak zwykle nawiązywał relacje z tubylcami, a ja jak zwykle stałam obok wszystko obserwując. Między innymi zwiedziliśmy domek letniskowy biznesmana z Busan, który z czułością opowiedział nam o jego budowie wedle koreańskich tradycji (bale drewniane, glina na ścianach, okna od wewnętrznej strony wypełnione papierem opartym na drewnianym rusztowaniu itd.), ogrzewaniu (na drewno palone w murowanym kominie pod podłogą) i wielu innych rzeczach, oprowadzając nas przy tym po każdym jego zakamarku. Gdzieś po drodze zostaliśmy też zaproszeni na gorącą herbatę przez parę, która wynajmowała pokoje we wzniesionym przez siebie kompleksie wypoczynkowym (w Korei nazywane są one „pension”). Ci z kolei przedstawili nam swoje dwie pociechy, jednego ogromnego psa i jedną malutką ciężarną suczkę. Wiązała się z nimi oczywiście kolejna historia. PWY prowadził rozmowę, ja bawiłam się ze zwierzakami. Na koniec PWY wplątał się w negocjacje z babcią sprzedającą przy dróżce jakieś podejrzane zielska. Wyszedł na tym jak Zabłocki na mydle, ale teściowa zdawała się być podarkiem uradowana. Do samochodu dotarliśmy autobusem.

Duma biznesmana z Busan - domek letniskowy
zbudowany według koerańskich tradycji.

Ciężarna suczka.

Kobiecina upychająca PWY
podejrzane zielska.

Między mną a PWY jest wiele różnic. Czasem wydaje mi się nawet, że są rzeczy, z których być może PWY w ogóle nie zdaje sobie sprawy jeżeli chodzi o moją osobę. Ale to też tylko „być może”, bo to bardzo mądry facet. Ważne jest to, że te różnice pozwalają nam uzupełniać się nawzajem, dostrajać do okoliczności na bazie fundamentu, który nas zjednoczył, a to wszystko bez uszczerbku dla naszej indywidualnej strefy komfortu. Dlatego lubię z Nim podróżować i dosłownie, i w przenośni – przez życie. Wiem, że się zawsze odnajdziemy.



Więcej zdjęć tutaj:





Presja


W sierpniu zeszłego roku pisałam o mojej podopiecznej, która „przychodzi do pracy obolała, z napuchniętą buzią i przekrwionymi z niewyspania oczami”... Tamtego dnia kazała ona sobie zamontować aparat ortodontyczny, żeby wydłużyć kształt twarzy w pożądany szpic. Wiązało się to z koniecznością wyrwania kilku zdrowych zębów. Ostatnio miewa z powodu "dokręcania" aparatu dosyć ostre bóle, ale lekarz powiedział jej, że wszystko jest w porządku i jest to cena, którą trzeba za piękno po prostu zapłacić.

Dzisiaj (w poniedziałek w ogóle się nie pojawiła) ta sama dziewczyna ponownie przyszła do pracy w stanie wskazującym na kolejne męki w bojach z własną urodą. Jest w dosyć opłakanym stanie – podpuchnięte oczy, na wiór wysuszona wokół nich skóra, nadwrażliwość na światło, ból. Okazało się, że w piątek przeszła ona zabieg korekcji wzroku, tzw. lasik, po to żeby nie nosić okularów, uważanych w Korei za czynnik oszpecający. W sumie nic wielkiego, mój tato również podobną opercję przeszedł – choć rzecz jasna z innych powodów, bo przystojniak z niego w każdym przypadku – ale zastanowił mnie jej komentarz. Stwierdziła, że nigdy nie zdecydowałaby się na tę operację, gdyby nie gorące zalecenia naszej sekretarki.

Reklama jednej z klinik chirurgii plastycznej.
Źródło: Beauty Line Plastic Surgery

W Korei operację nosa i powiększania oczu na modłę kobiet z Zachodu (robienie tzw. „drugiej powieki”) przechodzi ok. 75% dziewczyn. Nastolatki żądają takiego zabiegu od rodziców jako prezent na swoje urodziny. Trochę później dochodzi do tego operacja kształtu twarzy, kolan czy biustu. Kliniki chirurgii plastycznej zarabiają kokosy wypluwając ze swojej taśmy rzędy prawie identycznie wyglądających lalek. Ale lalek, do których wszyscy wzdychają. Jest się albo pięknym, albo nie jest się wcale. Te pozbawione cech charakterystycznych ciała następnie oblec należy w markowe ubrania, buty i inne gadżety. U nas w firmie nawet sekretarki chodzą do pracy z pomarańczowymi torebkami świeżo od Prady.

Życie w takich warunkach to tak naprawdę ogromna presja. Szczególnie jeżeli zostało się wychowanym w kulturze kolektywizmu, gdzie racja stoi zawsze po stronie grupy. To, co robi większość staje się dogmatem, którego nie tylko nie warto podważać, ale nawet i tracić czasu na jego zbadanie. Sukces mierzony jest według z góry ustalonych, wyłącznych kryteriów i tylko one stają się jego prawdziwymi wyznacznikami. Droga może być tylko jedna. To pociąga za sobą fenomen owczego pędu i wykluczenie ze społeczności tych, którzy myślą jednak inaczej. A brak przynależności, bycie poza nawiasem, to jedna z większych obaw przeciętnego Koreańczyka.

Poniekąd z niechęcią, ale muszę przyznać, że odkąd pracuję z dwiema kobietami (minął właśnie rok – to dosyć nowe dla mnie doświadczenie) presję taką odczuwam i ja. Czasem wydaje mi się, że może być to też kwestia wieku, ale to chyba jednak tylko próby samousprawiedliwiania się. Starsza z moich podopiecznych przychodzi do pracy zazwyczaj w pełni szyku: luksusowa torebka (fiolet), kaszmirowy płaszczyk (biel), zgrabnie ułożona fryzura (grube fale). Za dnia wciera w siebie upojnie pachnące balsamy, kremy do rąk, twarz zrasza mgiełką, usta nawilża kojącym błyszczykiem, przed wyjściem z pracy spryskuje się oszałamiającymi perfumami. Do tego trzy razy w tygodniu „pilates na gorąco”, od czasu do czasu masaż ciała oraz gruntowne oczyszczanie twarzy. To w dużym skrócie. Właśnie z powodu mojej współpracownicy uważniej przyjrzałam się sobie, no i cóż, porównanie to wypadło raczej blado. Po dłuższym namyśle (i mając w pamięci doświadczenie z diamentowym zegarkiem za 150,000 USD) zdecydowałam się na radykalny eksperyment - kupiłam sobie bardzo, bardzo drogą torebkę. Już przy pierwszym wyjściu poczułam się jakaś taka bardziej elegancka, wyrafinowana i... uskrzydlona. (Dla mężczyzn to pewnie jak kupno nowej fury.) Uczucie to w jakiś sposób towarzyszy mi do dziś, bo zakup był naprawdę udany. Ponadto prawie wylana kawa i niekontrolowany okrzyk zdumienia mojej podopiecznej na widok torebkowej zdobyczy wywołały u mnie napływ bardzo szczególnej odmiany zadowolenia.

I tak ten mechanizm chyba właśnie działa...



Talmud w Korei



Talmud w Korei jest lekturą bardzo popularną. Wszyscy Koreańczyczy wokół mnie, włączając w to PWY, zaznajomieni są przynajmniej z niektórymi jego fragmentami. Koreańczycy mają bardzo wysokie zdanie o Żydach – podziwiają ich za smykałkę do mnożenia pieniędzy, ale też i zazdroszczą licznych Nagród Nobla (ponad 20% wszystkich nagród zostało zdobytych przez ludzi żydowskiego pochodzenia mimo że ich odsetek w światowej populacji to jedyne 0.2%). Talmud również przyjął się w Korei z innego powodu – specyficzne pojmowanie roli edukacji i rodziny w judaizmie jest bardzo bliskie fundamentom nauk Konfucjusza. Stąd przy studiowaniu ksiąg Talmudu Koreańczycy nie odczuwają kulturowego „zgrzytu”, jak to może mieć miejsce w przypadku studiowania Biblii, czy Koranu. Trzeba też podkreślić, że czytanie Talmudu ma charakter wyłącznie świecki (w Korei dominuje chrześcijaństwo i buddyzm) i służy przede wszystkim zgłębieniu mądrości, a co za tym idzie – tajemnicy sukcesów Żydów.


Pierwsza strona traktatu Berachoth
w Talmudzie (Źródło: Wikipedia)
 


PWY, jak sam stwierdził, był pod ogromnym wrażeniem „Kupca Weneckiego” Szekspira. W szczególności zaintrygował go tok myślenia głównego bohatera, który zarabia na życie udzielaniem wysokooprocentowanych pożyczek. Przebiegły Shylock, bo pod takim imieniem występuje żydowski kupiec, godzi się na użyczenie nieoprocentowanego kredytu swojemu konkurentowi (który jest bogobojnym chrześcijaninem) pod warunkiem, że ten odda mu funt swojego ciała w przypadku niemożności terminowego spłacenia długu. Opowieść ta ma charakter antyżydowski (stworzona została pod publikę XVI-wiecznej, antysemickiej Anglii) i taki właśnie wywołała wydźwięk w Japonii, kiedy to w XIX wieku na tamtejszym rynku ukazał się pierwszy przekład dzieła. Skończyło się to falą antyżydowskich nastrojów mimo że w kraju tym Żydów prawie w ogóle nie było.


Rabin Marvin Tokayer - popularyzator
Talmudu w Azji
 


Skrzywiony wizerunek Żyda w Japonii próbował poniekąd zmienić rabin Marvin Tokayer, który w latach 70-tych przetłumaczył co przystępniejsze kulturowo części Talmudu na język japoński. O ile w Japonii tłumaczenie to przeszło bez echa to kolejne tłumaczenie z japońskiego na koreański i jego publikacja w Korei zakończyły się ogromnym sukcesem. Stąd Talmud w Korei, ten czytany na co dzień dzieciom do snu, to tak naprawdę nic więcej niż krótkie, wybrane i kulturowo zaadaptowane przypowieści, a nie kilkutomowy oryginał, jak insynuują to obiegowo powtarzane informacje w Internecie.

  
Koreańska wersja obiegowego, szeroko czytanego Talmudu.
Po lewej: ilustracja do opowieści o królu Salomonie.
(Źródło: raisingwings.wordpress.com)

Wydanie komiksowe Talmudu dla dzieci. 

Na tym jednak nieporozumień związanych z pozycją Talmudu w koreańskim społeczeństwie jeszcze nie koniec. W marcu 2011 świat obiegła piorunująca wiadomość: Korea jest pierwszym krajem na świecie (oprócz Izraela), gdzie Talmud został wprowadzony do szkolnej listy lektur obowiązkowych. Wniosek ten został wysnuty na podstawie dosyć niefortunnej wypowiedzi Ambasadora Korei w Izraelu p. Ma Young Sam, przytoczonej w języku angielskim przez izraelską agencję YNET:

„Nas zawsze głęboko intrygowały osiągnięcia Żydów. Społeczność żydowska ma bardzo wysoki odsetek laureatów Nagrody Nobla w wielu dziedzinach: literatury, nauki i ekonomii. To imponujące osiągnięcia. Próbowaliśmy zrozumieć dlaczego wszyscy Żydzi są tacy genialni? Jak to możliwe, że to właśnie oni – częściej niż jakikolwiek inny naród – są w stanie dojść do tak spektakularnych wyników? Dlaczego Żydzi są tacy inteligentni? I doszliśmy do wniosku, że tajemnica leży w studiowaniu Talmudu. Żydzi studiują Talmud w młodym wieku i to pomaga im, naszym zdaniem, rozwijać zdolności umysłowe. To spostrzeżenie kazało nam nauczać Talmudu również nasze dzieci. Postanowiliśmy, że jeśli nasze dzieci będą uczyły się Talmudu to i one staną się geniuszami tak jak Żydzi i włączyliśmy naukę Talmudu do obowiązkowego programu szkolnego”.
  
Mimo że Ambasada Korei w Izraelu oficjalnie sprostowała powyższą wypowiedź, a agencja YNET wypuściła mocno skorygowany artykuł w grudniu 2011 roku, główne portale (nawet polskojęzyczna Wikipedia) ciągle podają, że Korea Południowa jest jedynym krajem na świecie (za wyjątkiem Izraela), w którym Talmud jest lekturą obowiązkową w szkołach publicznych”. Jest to tym bardziej zabawne, że w koreańskim systemie edukacji nie ma czegoś takiego jak „lektura obowiązkowa”. Koreańskie Mnisterstwo Edukacji, Nauki i Technologii co roku publikuje „kategorie” książek, które należy uczniom zaooferować, ale ostateczny wybór literatury należy wyłącznie do nauczyciela prowadzącego. Sam pomysł, że kilkunastoletnie dzieci studiują opasłe tomy Talmudu jest też chyba trochę niedorzeczny, nawet w przypadku tak zwariowanego na punkcie edukacji kraju jak Korea... Na pewno jednak taki stan rozumienia rzeczy jest wygodny i dla Korei i dla Izraela. Dla Korei - bo wizja koreańskiej matki czytającej swojemu dziecku na dobranoc kolejny tom Talmudu musi wzbudzać szacunek (jeżeli nie popłoch) wśród światowej społeczności; dla Izraela - bo w ten sposób promuje on swoją spuściznę jako niezależny i uniwersalny kanon, który może być z powodzeniem wdrażany przez inne, nawet odległe kulturowo kraje...


___________________________
UPDATE: W ciągu kilku godzin po mojej interwencji cytowana wzmianka o Talmudzie jako lekturze obowiązkowej w Korei została z polskiej Wikipedii usunięta. 



Adam i Ewa


Piątek. Moja podopieczna prosi mnie o wspólne ćwiczenia w czasie obiadu. Boli ją kręgosłup. Koncentruję się na jej prawidłowej postawie, zapominając o ostrożności przy wykonywaniu własnych ćwiczeń. Strzyka mi w kręgosłupie. Przez chwilę nie jestem w stanie podnieść się z podłogi. Koreanka masuje mi plecy – ćwiczenia wyraźnie jej posłużyły. Cieszy się, że w niedzielę będzie w stanie pójść w góry razem z rodzicami. Dobry znak – pozwala sobie ze mną na czarny humor. Robię dobrą minę do złej gry – tak naprawdę mam powyżej uszu swoich fizycznych ograniczeń. A już w szczególności przed pierwszym wolnym weekendem od dwóch tygodni. Popołudnie nieznośnie mi się dłuży, prawdopodobnie z powodu bólu. Staram się w ogóle nie poruszać. W pracy biurowej nie jest to aż tak trudne.

Wreszcie koniec pracy. Niespiesznie drobiąc wracam do domu. Telefon od PWY – będzie za godzinę. Ostrożnie zmieniam ubranie i kładę się na dwuosobowym materacu, który zainstalowaliśmy w pokoju gościnnym. Służy nam za kanapę – jest o wiele wygodniejszy do oglądania filmów, do wspólnego czytania i niedzielnej drzemki. Na lędźwia przykładam poduszkę elektryczną. Nabi grzeje już mój kark liżąc mnie w przypływie afektacji swoim szorstkim językiem. Czuję się potwornie zmęczona – i powtórką obezwładniającej sytuacji, i jet lagiem po ostatniej podróży służbowej dookoła świata.

Dzwonek telefonu nie dociera do mnie przez kilkanaście sekund mimo że telefon leży tuż obok mojego ucha. W końcu budzę się. Gdzie ja jestem? PWY czeka na dole, możemy od razu pojechać do supermarketu. Wstaję z łóżka w sposób rekomendowany dla ludzi z wypadniętym dyskiem – najpierw przewrócenie się na bok, podparcie obiema rękami i przysiad w pionie, dopiero wtedy pozycja stojąca. Zebranie się w sobie idzie mi jakoś mozolnie. PWY zjawia się w drzwiach i już mi o niebo lepiej.

W supermarkecie PWY opowiada mi o książce, którą właśnie przeczytał. Jak sam podkreśla nie jest to jakaś „wysoka literatura”, którą zazwyczaj się zaczytuje, ale i tak zrobiła na nim wrażenie. Uśmiecham się pod nosem. Spacerujemy oboje zatopieni w historii, przekąszając oferowane na stoiskach kawałeczki tofu, samgyeopsal, mandu; popijając próbkami jogurtów, soków, a nawet winem. Po kilkunastu minutach nasz koszyk jest ciągle pusty. Musimy zawrócić. Chodzenie dobrze mi robi.

Tak, jak każdego piątkowego wieczoru oglądamy kolejne epizody „Breaking Bad”. Ja chrupię ulubione orzechy włoskie popijając promocyjnym weissbier („jedyne” 4,000KRW [ok. 4USD] za pół litra...), PWY zadowala się migdałami i koreańskim piwem OB. Po nasyceniu żołądków rozkładamy sie na materacu, ja z poduszką elektryczną na plecach. Po jakimś czasie słyszę pochrapywanie. Odwracam głowę i napotykam przytomny wzrok PWY. Próbuję przyłapać go jeszcze kilka razy, ale za każdym razem uśmiecha się do mnie szelmowsko. Koreańczycy mają do perfekcji opanowaną czujność podczas spania. Bardzo pomaga im to w pracy. W końcu Hank dostaje trzy kulki na parkingu. Podrywam się zszokowana. PWY chrapie w najlepsze. Nie mam serca go budzić – uzbrojona w poduszkę elektryczną i mruczącą kocicę kieruję się ku sypialni.

Domowe Cappuccino

Sobota. Budzi mnie dźwięk otwieranych drzwi. PWY wrócił z biblioteki. Słyszę jak nastawia czajnik na kawę. Ubijane przez niego mleko na nasze ulubione cappuccino ostatecznie motywuje mnie do wygrzebania się z ciepłych pieleszy. Kregosłup? So so. Uwielbiam się do niego przytulać. Zawsze jest gorący jak piec. Myję zęby, opłukuję twarz, nakładam kremy obiecujące młodość po grób. Nie wydają mi się wiele pomagać. W lustrze oglądam obecną już od dawna siatkę czerwonych plam na skórze wokół krzyża – to od aplikowanego gorąca. Daję Nabi jeść, przygotowuję winogrona. Wracamy na materac, gdzie spędzę pewnie większość weekendu. Poduszka elektryczna jest już na swoim miejscu. Świeci oślepiające słońce, ale na zewnątrz ciągle jest mroźno.

Leżę płasko na brzuchu z przymkniętymi oczami, rozkoszując się – podobnie jak rozciągnięta na podłodze Nabi – coraz intensywniejszym ciepłem słońca. PWY zaczyna tłumaczyć mi z koreańskiego Marka Twain’a. Wybiera fragmenty z „Extrats of Adam’s Diary”, potem dla kontrastu przechodzi do „Eve’s Diary”. Idzie mu to koślawo, robi błąd za błędem, czasem na dłużej musi się zatrzymać. Wiem jednak, co chce powiedzieć. Potrafię wyobrazić sobie przekaz w oryginale. Razem zaśmiewamy się z tego, jak świat postrzega pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta. Twain jest genialny. W pewnym momencie chyba zasypiam, bo po ponownym otworzeniu oczu widzę PWY zatopionego w lekturze. Nadpijam zimnej już kawy i wracam do opowiadań Osieckiej. Słychać tykanie naściennego zegara.

W sobotnie popołudnie czeka nas jeszcze cotygodniowe sprzątanie. Potem udamy się na saunę, gdzie na kamykach soli wygrzeję moje ciało oraz, już w łaźni, poddam je zbawiennym masażom wodnym. To najzwyklejsza rozrywka koreańskich rodzin. Jutro w planie jest basen i akupunktura. PWY natomiast czuje wiosenny zew gór – uda się prawdopodobnie na wspinaczkę. To będzie pierwsze jego solo od czasu naszego ślubu... Ja chyba jednak tym razem nie dam rady mu towarzyszyć.



Natura obowiązku


Manager Yoo, posiadacz tytułu doktora, młody i niezwykle miły mężczyzna, rozmawia ze mną o dzieciach. Przy śniadaniu podczas podróży służbowej kurtuazyjnie zadaję mu pytanie o niedawno narodzonego synka - tuż przede mną wniebogłosy wydziera się jakiś nieukontentowany brzdąc. Pan Yoo z zadowoleniem prezentuje mi telefoniczne ujęcie kolejnego, identycznie wyglądającego niemowlaka. Wyrażam swoją opinię, że ciężko musi mu być  z dala od żony i pierwszego dziecka, które przecież zmienia się każdego dnia - na codzień mieszkają oni u teściów.

Manager Yoo kompetentnie tłumaczy mi, że taki układ jest w sumie nie najgorszy. Mężczyzna wszak i tak nie ma żadnych obowiązków przy dziecku, tylko przeszkadzałby. A tak żona i teściowa w spokoju skoncentrować mogą się na opiece nad jego potomkiem. Owszem, słyszał, że to bardzo ciężkie wyzwanie i że w domu panuje wtedy zupełny chaos. Dlatego właśnie zastanawia się, co może zrobić, żeby układ ten jakoś usprawnić - niepokoi się o dobrobyt swojego teścia, któremu całe to zamieszanie może trochę przeszkadzać.

Wątku decyduję się nie kontynuować. Załzawionymi z niewyspania oczami spoglądam za okno na stalowoszare, wzburzone wody portu w Halifax. Wieje dosyć silny, altantycki wiatr - taki, który wdziera się za najgrubsze warstwy ubrania. Popijam gorącą herbatę z miodem i cytryną. O niczym nie myślę.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...