Maraton Karola


Karol kim jest, nie wiem. Nie byłam z Nim na kawie, ani na imprezie, nie chodziłam z Nim nawet do tej samej klasy. Trudno mi zgadnąć, jakiego jest wzrostu, albo czy woli kolor zielony od niebieskiego. Nie potrafię sobie też wyobrazić, czy istnieje dla Niego taka rzecz, za którą mógłby oddać albo odebrać życie. O Karolu wiem mniej więcej tyle, że troszczy się o dwie kocice – śliczną szkocką zwisłouchą Momo (po japońsku „Brzoskwinka”) oraz słodziutką niewidomą Little B, i że od dłuższego czasu tworzy własne komiksy na temat życia w swojej korporacji. Wiem też, że dziś rano w metrze, po przeczytaniu od Niego wiadomości musiałam udawać nagły atak wiosennej alergii, żeby wytłumaczyć się przed współpasażerami z załzawionych oczu.


Karol


Momo & Little B

Tak się jakoś kosmiczne złożyło, że ja i Karol mamy kogoś wspólnego. Wspólną ważną osobę. Dorotę, z którą prawie 11 lat temu przyleciałam do Korei. Ale o tym dowiedzieliśmy się zupełnie przez przypadek dopiero po kilku wirtualnych wymianach zdań. Z Karolem łączy mnie coś jeszcze. Rano, gdy na na trzydzieści sekund przed dźwiękiem alarmu Nabi parkuje swoje niedopieszczone zimną nocą ciało pod moim ramieniem, głaszczę ją jedną ręką, drugą sprawdzając po kolei emaile, bloga i FB. Na FB zawsze znajduję kolejną porcję sportowego wysiłku Karola: a to przebiegł jakieś straszne kilometry (nawet w śniegu i mrozie!), a to pograł sobie w squasha, a to potrenował gdzieś na siłowni. I ja ten wysiłek z przyjemnością „lajkuję”.  A potem on „lajkuje” mój. I tak – razem z do updadłego jogującą Olgą i jak na razie jedynie duchowo dopingującą Frytką (Frytka do roboty!) – tworzymy nieformalny, wirtualny klub sportowego wsparcia.

Według mojej smartfonowej aplikacji od lipca 2012 roku pokonałam dystans 573,9km – żwawo chodząc na bieżni lub wzdłuż seulskich rzeczek, wspinając się po górach albo pływając – i spaliłam przy tym 325 222 kalorie (nie wiem, jak to możliwe, że jeszcze się nie rozpłynęłam w powietrzu). Ćwiczyć zacząć musiałam ponad dwa lata temu z powodów zdrowotnych i uważam to za jedną z lepszych rzeczy, jaka mogła mi się przytrafić. No cóż, mówią, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – podczas fizycznego wysiłku wyciszam się, a do głowy przychodzą mi najlepsze pomysły. W czasie ćwiczeń piszę w głowie bloga, wymyślam kolejną scenę swojej drugiej książki, rozwiązuję zawiły problem zawodowy, staję się Alicią Keys zbierając zasłużone owacje za „Fire we make”, obmyślam kolejny niegroźny żart, którym obarczę mojego szefa, czuję przepełniającą mnie wdzięczność za wszystko, co mnie spotyka. A potem prysznic i dalej do boju, bo nie ma chwili do stracenia. I tak niemalże każdego dnia.

Ja w biegu na 10 km (Seoul Race)

Jakiś czas temu brałam udział w „Seoul Race”, biegu na 10 km. Dawno temu pokonanie dla mnie 5 km pozostawało w sferze rzeczy niewykonalnych. Teraz też zresztą faktyczny bieg na takim dystansie jest poza zasięgiem moich fizycznych możliwości. 10 km dosyć szybko przeszłam (tudzież przedrobniczkowałam) – zajęło mi to 1h28m. Zawsze ciekawa byłam jednak, jak to jest przebiec maraton; na samej mecie nie mieć już żadnej kontroli nad swoim ciałem i jedynie mocą umysłu pchać je naprzód, do samego końca, choćby nie wiem co. Zapytałam  Karola, a potem musiałam dogrzebywać się chusteczek higienicznych w torebce... Bo oto, jaką kwintensencję życia mi zafundował:



PROLOG

W latach 90tych byłem obiecującym sportowcem wyczynowym (taekwondo) którego kontuzja kolana zmusiła do drastycznego zakończenia kariery zawodniczej. Po dwóch operacjach kolana diagnoza nie pozostawiała żadnych złudzeń  „ze sportem KONIEC”.

Przez lata nie robienia niczego przybierałem na wadze wspominając dawne czasy, tęskniłem za współzawodnictwem i atmosferą zawodów.

W 2010 roku postanowiłem coś zmienić i zacząłem biegać. Było to karkołomne przedsięwzięcie ponieważ jest to ostatnia rzecz na którą można sobie pozwolić przy kilkudziesięciokilogramowej nadwadze i uszkodzonym kolanie.
Tak się zaczęła moja przygoda z bieganiem.

Na co dzień biegałem dystanse rzędu 3-6km i w pewnym momencie zaczęło mnie to nudzić. Rok temu wystartowałem po raz pierwszy w biegu na 5km (Samsung Irena Run). I stało się. Wróciły wspomnienia z dawnych czasów. Bieganie mnie coraz bardziej fascynowało i za każdym razem chciałem się sprawdzić, przesunąć granicę celów niemożliwych wcześniej do osiągnięcia. W czerwcu w ramach treningu przebiegłem 16km a 2 dni później 19,4km. To było niesamowite przeżycie ale tak wyczerpujące że zemdlałem pod prysznicem i na dwa miesiące odstawiłem bieganie.

We wrześniu 2012 wystartowałem w biegu na 10km (Biegnij Warszawo). Stwierdziłem że to jest mój dystans i przy nim zostanę. Przyszła zima a ja kontynuowałem bieganie bez względu na pogodę. Brakowało jednak celu, ekscytującego wyzwania. 1 stycznia podczas biegu noworocznego wszyscy biegacze deklarowali swoje cele. Wtedy przyszło mi do głowy żeby wystartować w półmaratonie w marcu. Pochwaliłem się moim pomysłem koledze w pracy (biegaczowi), on mi pogratulował i poinformował że on w tym biegu nie wystartuje bo przygotowuje się do maratonu miesiąc później. Działając spontanicznie zapisałem się również na maraton zgodnie z maksymą radzieckich zapaśników „nierealne cele pozwalają na osiąganie realnych wyników”.

Półmaraton przebiegłem bez większych problemów w związku z czym nie będę się nad tym rozpisywał.


MARATON

Jak na zupełnego amatora biegów długodystansowych przygotowywałem się ambitnie (zrzuciłem nawet 30kg wagi) ale zupełnie nie wiedziałem na co się porywam. W końcu nigdy nie przebiegłem tak długiego dystansu. Wiedziałem że będzie to wyzwanie bardziej psychiczne niż fizyczne.

Bieg odbywał się na dwa dystanse 10km i 42km. Start był spod Stadionu Narodowego. Na jednym pasie jezdni stali uczestniczy biegu na 10km w białych koszulkach a na drugim maratończycy w czerwonych. Pierwsi wystartowali maratończycy . Kiedy szedłem wzdłuż pasa zawodników w białych koszulkach widziałem ich twarze. Wszyscy patrzyli z podziwem. Na niektórych twarzach widać było myśli „pewnego dnia ja też pobiegnę”. Czułem się jak gladiator wychodzący na arenę.

Bieg ruszył dynamicznie ale biegło mi się świetnie. Przez pierwsze kilometry byłem przekonany że utrzymując podobne tempo uda mi się zrobić dobry wynik. Biegłem Wisłostradą. Nagle minął mnie facet pchający przed sobą wózek z dzieckiem. Scena byłą niesamowicie śmieszna ponieważ biegł przygotowując jedocześnie butelkę ze smoczkiem. „Wielki szacun” powiedziałem, „Dziękuję bracie” odpowiedział, dał dziecku butelkę i mocno przyspieszył zostawiając mnie daleko w tyle.

Wbiegłem na Stare Miasto. Grupa biegaczy zauważyła Pałac Prezydencki i zaczęła sobie robić zdjęcia nie zatrzymując się nawet na chwilę.

Wzdłuż drogi stali kibice których doping działał jeszcze bardziej motywująco. Podczepiłem się pod grupę biegnącą za pace maker’em z napisem na żółtej koszulce „5 godzin” (w tyle grupa powinna przebiec).

Wbiegłem znów na Wisłostradę. Na wysokości mostu Poniatowskiego (10km) czekał mój tata więc chcąc się popisać wybiłem się przed grupę żeby lepiej wyglądać na zdjęciu (moja próżność potrafi być silnym motywatorem). Tata przebiegł ze mną kilkadziesiąt metrów dla motywacji i dał mi saszetkę wysoko stężonej glukozy którą powinienem był wziąć po pierwszej godzinie biegu. Miałem jeszcze ze sobą kilka małych fiolek z glukozą na wszelki wypadek ponieważ następne spotkanie z team’em serwisowym będzie możliwe dopiero na 30km (przeklętym kilometrze). 

Karol z dopingującym tatą.

Biegłem dalej w kierunku Wilanowa. Tutaj bieg był już bardzo monotonny po czymś co przypominało ścieżkę rowerową. Po jednej stronie ulica a po drugiej pole. Trzymałem się swojej grupy. W pewnym momencie zrównał się ze mną chłopak z widoczną nadwagą. Widać że biegło mu się bardzo ciężko. Wyjąłem jedną z saszetek schowanych w tylnej (jedynej) kieszeni spodenek i dałem mu. Uśmiechnął się, podziękował i zjadł od razu. Wysunąłem się przed grupę. Po lewej stronie biegła „Dama z pelikanami”. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie wyglądała na biegacza. Cały czas dużo mówiła. Nie wiem co mnie bardziej irytowało czy fakt że gada bez końca czy to że jest w stanie gadać kiedy ja walczę o każdy oddech. Grupa zaczęła się mocno oddalać. Wiedziałem że to nie oni przyspieszyli ale to ja spowalniam.

Przy drodze (22km) stał partol policji. Było mi niesamowicie miło kiedy zaczęli klaskać i dopingować mnie. Krzyknąłem „Dziękuję Panowie. Teraz na pewno zapłacę swoje mandaty” na co jeden okrzyknął „niech Pan uważa, za zakrętem suszą”.

Co 5 km ustawione były pitstopy z wodą, napojami izotonicznymi, bananami, czekoladą i gąbką z wodą. Nie chciałem się zatrzymać nawet na chwilę w związku z czym picie z papierowego kubka w biegu nie było łatwe. W przeciwieństwie do większości biegaczy zwracałem uwagę na to żeby się nie oblać.

Minąłem 20 km. Biegłem równo. Czułem się lepiej niż podczas półmaratonu. Już wiedziałem że dystans jest do pokonania. Miałem bardzo dużo sił. Nagle ktoś powiedział „Za chwilę podgrzybkowa”. Nie wiedziałem dlaczego jest to tak ekscytujące dopóki nie zmierzyłem się ze stromą ulicą. Oczywiście bardzo ambitnie postanowiłem pod nią podbiec, nawet chyba przyspieszyłem. Nie wiedziałem że za ten wysiłek przyjdzie mi zapłacić później. Przebiegłem przez las i wbiegłem w osiedle (25km). Wtedy coś do mnie dotarło „Jestem na Kabatach, stąd do centrum jedzie się godzinę samochodem!”. Uzupełniłem płyny na pitstopie i biegłem dalej. 

Nagle zaczęło się przejaśniać i słońce świeciło coraz mocniej. Dystans zaczął się rozciągać i każdy kolejny kilometr wydawał się coraz bardziej odległy. Biegłem w kierunku Stacji Metra Stokłosy (30km) gdzie czekała na mnie żona i tata z zapasami glukozy. Wiedziałem że teraz już nie będzie łatwo. Przed startem czytałem w jednym magazynie dla biegaczy że „maraton się zaczyna po 30stce” i nie chodziło wcale o wiek. Biegłem dalej, w pewnym momencie zrównał się ze mną facet z mojej kategorii wagowej. Wysoki, ciężki z broda i długimi włosami. Nazwałem go w myślach Apaczem. Pogratulował mi wyzwania i pobiegł szybko do przodu. Minąłem go kilometr dalej. Stał na boku drogi i rozmasowywał skurcze mięśni w udach.

Moje mięśnie też zaczęły mnie palić i ból zaczął być coraz bardziej odczuwalny. Na 32 km zaczęły się niekontrolowane skurcze. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem żeby się poddać. Biegłem wzdłuż linii metra. Mogłem w każdej chwili zrezygnować i pojechać prawie pod sam dom. Dotarłem do Stacji Wilanowska (35km). Żona z tatą już tam czekali. Szczęściarze podjechali 2 stacje. Ja czułem się już bardzo źle. Uzupełniłem zapasy fiolek z glukozą i pobiegłem dalej. „Ciekawe jak idzie Damie z pelikanami” pomyślałem.

Od tego momentu bieg był już w mojej głowie. Mięśnie się nie słuchały i musiałem im wydawać komendy. Po lewej stronie dobiegł do mnie Apacz. Powiedział że czuje się lepiej i że chyba jeszcze zdąży dobiec poniżej 5 godzin. Spuściłem wzrok, kiedy go uniosłem po chwili (dłuższej chyba) Apacz był już daleko z przodu. Po lewej stronie minęła mnie kobieta z wcześniejszej grupy w błękitnej koszulce z napisem „klub biegacza ochota”  (lub coś w tym stylu). Chciała mnie pocieszyć „jak utrzymasz tempo to dobiegniesz w godzinę” powiedziała. „W godzinę?!” pomyślałem wiedząc że gotów jestem paść na pobocze i udawać krewetkę. 

Na 38km zrównał się ze mną Pan w wieku mniej więcej 60 lat. Powiedział że to jego 6 maraton i że za każdym razem jest już lepiej. Opuściłem wzrok, kiedy go znów podniosłem 60cio latek zdystansował się do mnie jak wcześniej Apacz. Widziałem jak się odwraca i patrzy gdzie jestem. Był to wyraz troski i zarazem kolejny zastrzyk motywacji. 

Na 39km nie miałem już sił biec. Chciałem zacząć iść ale mięśnie nie pozwalały mi na inną technikę ruchu niż bieg. Zmusiłem się do czegoś co trudno byłoby powtórzyć. Myślę że można by to nazwać „krokiem dobosza” chociaż w życiu nie widziałem jak chodzą dobosze.

Dotarłem na Plac Trzech Krzyży i poczułem że mdleje. Widziałem ludzi leżących przy drodze, których zupełnie opuściły siły. Chciałem się położyć i przestać ruszać. Zadawałem sobie sprawę że był to już koniec. Z tyłu głowy miałem fakt iż od 3 miesięcy chwaliłem się wszystkim startem w maratonie co oznaczało tylko jedno „Failure is not an option”

Mięśnie bolały już nieznośnie i od czasu do czasu krzyczałem z bólu. Stanąłem pod palmą na rondzie De Gaulle’a. Nie miałem już sił. Wtedy zobaczyłem Stadion Narodowy. Meta była już w zasięgu wzroku. Skoncentrowałem się na oddechu (ćwiczenia z czasów kariery zawodniczej) uspokoiłem wszystkie procesy i dotleniłem mózg. Od mety dzielił mnie już tylko Most Poniatowskiego. Stwierdziłem że jak koniec to z klasą i ostatnie kilometry przebiegnę. Zerwałem się do szybkiego ruch i zostałem już tej pozycji. 

Mięśnie nóg nie pozwalały na żaden następny ruch. Wszystkie siły odeszły. Nie mogłem nawet unieść nogi aby wejść na krawężnik. Złapałem barierkę mostu i zacząłem rozciągać mięśnie. Po chwili skurcze dały się opanować. Ból był przeraźliwy ale udało mi się do niego przyzwyczaić. Mogłem iść. Minąłem punkt weryfikacyjny z kamerą. Żałowałem że nie mogę biec dalej. Ale szedłem!

Zszedłem z mostu i stanąłem naprzeciwko stadionu. Do mety zostało 1200m. „Raz się żyje” pomyślałem i zmusiłem się do biegu. Łzy bólu ciekły mi po policzkach, ale wiedziałem że meta jest blisko. Wszyscy którzy wracali z biegu dopingowali mnie bardzo mocno. Odległość do mety zmniejszała się szybko. Wydawało mi się że pędzę jak wiatr. 

Przebiegłem linię mety. Łzy bólu wymieszały się ze łzami szczęścia. Za płotem w strefie czekała żona z tatą. Byli niesamowicie dumni. W pewnym momencie pojawił się „chłopak z nadwagą” z Wilanowa. Uściskał mnie i podziękował za żel który mu bardzo pomógł.

Karol z żoną Beatą na mecie.
Okazało się, że Karol ma... 2m wzrostu...


Karol na mecie.

Chciałem już wracać do domu ale miałem duże problemy z chodzeniem. Żona namówiła mnie abym skorzystał oferowanego w pakiecie przez organizatorów masażu. Poszedłem do wielkiego namiotu wyglądającego jak szpital polowy. Na kilkudziesięciu stołach leżeli biegacze. Przede mną w kolejce czekało 100 osób ale miałem czas. Siedziałem na wielkiej miękkiej pufie i patrzyłem na medal.

Obok mnie rozmawiało ze sobą dwóch biegaczy.
„To mój 58 maraton” powiedział jeden z nich.
„To mój pierwszy” pomyślałem z dumą.


EPILOG

Co 5 km stały kamery i kręciły przebieg maratonu. Dzięki chipom wpiętym w numer startowy, każdy może obejrzeć swój bieg na stronie organizatora. Zalogowałem się żeby zobaczyć swój finisz. Ostatnie ujęcie z kamery panoramicznej pokazuje widok z góry. Kiedy minąłem linię mety słychać w tle rozmowę prowadzących (znanych mi prywatnie).

Marek : „Karol!”
Grzegorz: „Co?”
Marek : „Karol Czyrko!”
Grzegorz : „Tak? Ile miał?”
Marek : „Nie wiem ale k%#wa z osiem godzin”


Karol i medal.



Konflikt koreański – świat wieszczy apokalipsę, a Koreańczycy... rozpoczynają kolejny sezon baseballowy.


Za oknem słoneczny dzień. Mimo napadów „zimna zazdrosnego o kwiaty”, jak Koreańczycy poetycznie określają ostatnie podrygi zimy, na świat powoli otwierają się magnolie, azalie, forsycje oraz kwiaty wiśni. Szarawy zwykle Seul zaczyna mienić się wiosennymi kolorami. To jeden z moich ulubionych okresów.

W skrzynce pocztowej znajduję kolejną prośbę o komentarz co do aktualnej sytuacji w stosunkach Północ – Południe. Społeczność międzynarodowa wydaje się być skonfundowana kontrastem między obrazami rozbuchanej wojny serwowanymi przez media, a zupełną obojętnością samych Koreańczyków. Na ulicach Seulu nie widać zdjętych paniką przechodniów, nikt nie gromadzi zapasów wody pitnej czy żywności w puszkach, nikt nie studiuje rozmieszczenia schronów, nikt nie wyciąga z banku swoich oszczędności. Pytam taksówkarza, co myśli o ewentualnym ataku z Północy. Macha na mnie ręką i zaczyna opowiadać o Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w 2002 roku. Szczerzy zęby we wstecznym lusterku i mówi: „ale wam wtedy dołożyliśmy!”. Gdyby przenieść się w przeszłość sześć miesięcy ulice Seulu wyglądałyby prawie identycznie, a ja rozmawiałabym pewnie o Jerzym Dudku tyle że z innym taksówkarzem.

Skąd więc ten ogromny dysonans w rozumieniu aktualnego konfliktu? Żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie na całą sytuację trzeba spojrzeć z szerszej perspektywy. Na początek wysunę tezę, że obecny spór nie jest niczym nowym na linii Korea Południowa – Korea Północna. Płomienna retoryka wojenna była domeną nieżyjących już przywódców Korei Północnej tj. Kim Il Sunga (znanego u nas bardziej jako Kim Ir Sen) i Kim Jeong Ila. Narzędziem tym z równym oddaniem posługuje się ich potomek Kim Jeong Eun. Przez dziesiątki lat strategia ta działała ze stuprocentowym powodzeniem. Swoimi groźbami wodzowie Korei Północnej rozbudzali wyobraźnię świata na tyle, że przymierający głodem kraj przeobrażał się nagle w mocarstwo będące w stanie zagrozić egzystencji całej ludzkości. Im bardziej uznawani byli za nieprzewidywalnych, tym silniejsza była ich pozycja. To dawało przywódcom Korei Północnej bardzo silną kartę przetargową w późniejszych negocjacjach z Zachodem oraz umacniało sam reżim wewnątrz zabiedzonego kraju. Ta skalkulowana zabawa w kotka i myszkę trwa praktycznie od roku 1953 i jak do tej pory kończy się niezmiennie w ten sam sposób: obie strony siadają do stołu i negocjują ustępstwa oraz plany pomocowe.

Aktualnych utarczek na Półwyspie na pewno nie należy lekceważyć - szczególnie po zamknięciu wspólnej strefy przemysłowej Kaesong, która przez wielu uważana była za obiektywny barometr w stosunkach z Północą. Kim Jeong Eun doskonale zdawał sobie sprawę z taktycznego znaczenia Kaesong i kompleks zamknął dla dalszego podniesienia dramatyzmu sytuacji. Dopiął swego – Koreańczycy z Południa na chwilę podnieśli brew, a wyobraźnia społeczności międzynarodowej ponownie zapłonęła obrazami wyniszczającej wojny. Czy aby słusznie? Porównując obecną sytuację z wieloma podobnymi incydentami w przeszłości śmiem twierdzić, że nie ma podstaw do obaw. Jeżeli historia ma być dobrą nauczycielką, to spójrzmy na kilka (z kilkudziesięciu!) wybranych przeze mnie faktów:

  • Styczeń 1968: 31 Koreańczyków z Północy przedostaje się przez Strefę Zdemilitaryzowaną z misją zamordowania Prezydenta Korei Południowej Park Chung Hee (notabene ojca obecnej Pani Prezydent Park Geun Hye). Podczas starcia ginie Pierwsza Dama, 28 Koreańczyków z Północy, 68 Koreańczyków z Południa i 3 żołnierzy amerykańskich. 
  • Październik 1968: komandosi z Północy lądują na północnowschodnim wybrzerzu Korei Południowej celem ustanowienia bazy wojskowej do walki z południowokoreańskim rządem. 110 Koreańczyków z Północy ponosi śmierć podobnie jak 20 osób (cywile, funkcjonariusze i żołnierze) z Południa. 
  • Kwiecień 1969: 31 żołnierzy traci życie w katastrofie amerykańskeigo samolotu rekonesansowego zestrzelonego przez siły północnokoreańskie.
  • 1974: odkryty zostaje pierwszy tunel wiodący z Korei Północnej do Korei Południowej. Kolejne zostają odkryte kolejno w roku 1975, 1978 i 1990.
  • Sierpień 1976: grupa żołnierzy z Południa próbuje ściąć drzewo, które przysłania widok na Północ. Zostają oni zaatakowani maczetami i siekierami przez żołnierzy z Północy, którzy twierdzą, że drzewo zostało zasadzone przez samego Kim Il Sunga. W wyniku konfrontacji śmierć ponosi dwóch amerykańskich żołnierzy, wielu odnosi dotkliwe rany. Trzy dni później 800 żołnierzy koalicji amerykańsko - koreańskiej w asyście 27 helikopterów, 20 myśliwców F-111, 24 myśliwców F-24 i trzech bombowców B-52 wyrusza z misją ścięcia drzewa. Około 150-200 żołnierzy z Północy przygląda się zdarzeniu z karabinami w pozycji gotowości. Cała operacja przeprowadzona jest w trybie DEFCON 2, czyli sytuacji zagrożenia wojną nuklearną. Konflikt ten (nazywany „Axe murder incident”) uznawany jest za najpoważniejszy w całej powojennej historii stosunków Północ – Południe wliczając w to aktualny konflikt.
  • Listopad 1984: 9 żołnierzy północnokoreańskich i 1 żołnierz południowokoreański giną podczas strzelaniny wywołanej ucieczką radzieckiego obywatela (Vasily Matusak) na teren Wspólnej Sterfy Bezpieczeństwa.
  • Listopad 1987: agenci Korei Północnej podkładają bombę na pokładzie samolotu Korean Air 858 latającego na trasie Bagdad – Seul. W wyniku wybuchu ginie 115 osób.
  • Grudzień 1994: żołnierze z Północy zestrzeliwują helikopter wojsk amerykańskich. Jedna osoba ginie na miejscu, druga przetrzymywana jest na Północy jako więzień wojenny przez 13 dni.
  • Kwiecień 1996: setki uzbrojonych Koreańczyków z Północy wielokrotnie przekraczają granicę Strefy Zdemilitaryzowanej w celach prowokacyjnych.
  • Czerwiec 1997: trzy północnokoreańskie okręty przekraczają Północną Linię Graniczną (NLL – Northern Limit Line: kwestionowana przez Północ morska linia demarkacyjna dzieląca obie Koree), atakując siły z Południa. Następuje 23-minutowa wymiana ognia.
  • Lipiec 2003: dochodzi do wymiany ognia w Strefie Zdemilitaryzowanej. Nikt nie odnosi ran.
  • Listopad 2009: w regionie Północnej Linii Granicznej (NLL) dochodzi do wymiany ognia, w wyniku czego poważnie uszkodzony zostaje okręt patrolowy Północy.
  • Marzec 2010: krążownik Cheonan zostaje storpedowany przez siły zbrojne Północy, w wyniku czego życie traci 46 marynarzy z Południa.
  • Listopad 2010: kolejny incydent w okolicach Północnej Linii Granicznej (NLL). Dochodzi do ostrzału artyleryjskiego na wyspie Yeonpyeong, w wyniu którego życie traci 4 Koreańczyków z Południa oraz zniszczonych zostaje około 70 domów. Straty po stronie Korei Północnej są nieznane.

  
Jak widać z powyższego opracowania Koreańczycy z Południa są za pan brat z sytuacją ciągłego zagrożenia i wspaniale wiedzą, jak sobie z nią radzić. To twardy, zaprawiony w bojach naród potrafiący zachować zimną krew, kiedy wymaga tego sytuacja. Korea nie stałaby się potęgą gospodarczą, jaką jest teraz (pamiętajmy, że nad rzeką Han nie tak dawno jeszcze stały slumsy!), gdyby jej mieszkańcy emocjonalnie reagowali na każdą wiadomość o utarczce z Północą. Obecne pogróżki traktowane są jako kolejne z wielu pohukiwań ze strony Północy, które nie przełoży się na bardziej brzemienne w skutkach działanie. Czy Korea Północna odpali w końcu rakietę? Pewnie tak. Czy jej celem będą strategiczne punkty na mapie Półwyspu? Prawdopodobnie nie. Wojny nie będzie, bo Kim Jeong Eun to szczwany lis (podobnie zresztą jak jego poprzednicy), a nie nieokrzesany młokos, czy wariat dążący do samozagłady.

Konflikt koreański to z jednej strony nic więcej jak tylko chwytliwy temat, który zwiększa oglądalność dzienników i poczytność gazet. Im większa dramaturgia zdarzeń, tym lepszy odbiór. Z drugiej strony jakość interpretacji aktualnych zdarzeń przez media udowadnia, jak kulturowo i historycznie odległym krajem jest dla nich Korea. Tę właśnie niewiedzę, brak rzetelności w poszukiwaniu faktów oraz brak zrozumienia dla różnic w postrzeganiu tej samej rzeczywistości przez Zachód i Wschód świetnie wykorzystuje Kim Jeong Eun. Sam kształcił się przecież w Szwajcarii. Nie poddawajmy się tej manipulacji.

Koreańczycy z Południa uważają wszystkich Koreańczyków na Półwyspie za jeden naród. Podział państwa na dwie części to dla nich narodowa tragedia. Większość opowiada się za unifikacją choć to oczywiście dyskusja na poziome teoretycznym: do końca nie wiadomo jak Korea Południowa finansowo poradziłaby sobie z ciężarem zjednoczenia. Mimo swojej wrodzonej powściągliwości Południowi Koreańczycy w głębi duszy martwią się aktualną sytuacją; nie widzą wyjścia z wojennego perpetuum mobile, w którym życie tracą przecież dziesiątki ludzi. Na tę chwilę jednak jedyną rzeczą, jaką mogą zrobić to – jak zawsze w podobnych przypadkach – wykazać się spokojną obojętnością i strategiczną cierpliwością. To przecież najlepszy sposób na awanturnika każdego pokroju.

Z tą myślą kupuję piwo i idę kibicować Lotte Giants - od tygodnia w Korei trwa bowiem sezon baseballowy. Będzie się działo.



Mentor


Niekiedy żeby przeskoczyć samego siebie potrzebna jest pomoc mentora. W dzieciństwie rolę tę naturalnie odgrywają rodzice. Najpierw uczą nas jak chodzić, a potem jak zawiązywać sobie sznurówki. Z czasem dochodzą bardziej wyrafinowane lekcje jak wspólne rysowanie komiksów o ruchu robaczkowym jelita, czy nauka gry w szachy. Rodzice, posługując się swoim własnym doświadczeniem, formują fundament naszej osobowości, na podstawie której budujemy całe swoje życie cegła po cegle.


Szachy. Wycinek z gazety z roku 1990. 


W miarę dorastania coraz większy wpływ mają na nas osoby trzecie. Może to być pani od polskiego, która zaraża miłością do języka ojczystego. Moja, Elżbieta Łukiewicz, miała kasztanowe, kręcone pukle (piękne!) i po lekturze „Sachem” kazała mi napisać opowiadanie na temat tego, jak musiał się czuć indiański wódz tańczący w cyrku dla utrzymania się przy życiu. Nigdy nie zapomnę jej komentarza: „napisałaś lepiej niż zrobiłby to Sienkiewicz”. Albo tego, jak zaczęła obściskiwać mnie po zdobyciu trzeciego miejsca w regionalnym konkursie języka polskiego. Siedziałam zdewastowana „porażką”, a ona uświadomiła mi, że wygrywanie wcale nie musi być najważniejsze. Do liceum dostałam się przecież bez egzaminów. W podzięce przytaszczyłam jej kaktusa w ogromnej donicy, którego wypatrzyłam na tyłach jedynej w mieście kwiaciarni. Sukulent był tak ciężki, że musiałam przesuwać go metr po metrze po ulicy powodując przy tym okropny hałas, wzniecając tabuny kurzu i wzbudzając żywe zainteresowanie ciekawskich sąsiadów. Moja pani od polskiego na zachwyconą nie wyglądała.


Fragment mojego opowiadania SF pt. "Pojedynek mentalny",
dzięki któremu zdobyłam 3 miejsce na wojewódzkim
konkursie literackim dla młodzieży.
Druk popełniony został drukarką igłową.


Są też zupełne inne panie od polskiego. Na przykład taka, której nieprzewidywalna surowość powoduje, że podczas przepytki z roli przyrody w dobie romantyzmu jedyną rzeczą jaką można odpowiedzieć to, że „przyroda w okresie romantyzmu odgrywała bardzo ważną rolę”. I tak pięć razy pod rząd. A pierwsza i ostatnia pała w życiu wywołuje na tyle poważną traumę, że człowiek decyduje się na profil matematyczno-fizyczny byle tylko uniknąć z taką panią od polskiego dalszych kontaktów. Marzenie o dziennikarstwie pęka wtedy jak mydlana bańka. Mentorowaniem tego nazwać nie można, ale to równie ważna cegłówka w konstrukcji mojego życia. Swoją drogą ta akurat pani od polskiego ląduje dużo później na żółtych papierach.


Jeden z dwóch moich "artykułów" opublikowanych
w "Świecie Młodych". Miałam lat 13.


„Matfiz” niczego sobie, dużo chłopców, ale czegoś jednak brakuje. Jakiś wewnętrzny ogień każe szukać nowych bodźców. Być może chodzi o powrót na wcześniej wyznaczony kurs. Konkurs o Stypendium Szkół Zjednoczonego Świata wygrywa córka senatora, która z powodu wypadku narciarskiego w Alpach i złamanej nogi nie uczestniczy nawet we wszystkich jego etapach. Nie mam zielonego pojęcia, co to jest stok narciarski, ale za to daję swój pierwszy wywiad radiowy. Jestem wniebowzięta. Po jakimś czasie w domu dzwoni telefon. Ogromny, czerwony, którego nie idzie utrzymać w ręce – to jeden z dwóch modeli, jakie można dostać w mieście. Pani ma bardzo ciepły głos. Mówi, że przykro jej, że wyszło jak wyszło, ale za to ma dla mnie propozycję. Organizuje mi wyjazd na kurs językowy do Plymouth oraz przenosiny do nowego liceum w Gdynii. Do Anglii jadę autokarem, bo nie stać nas na samolot. To mój pierwszy wyjazd za granicę. Autobus rozkracza się w szczerym polu gdzieś w Holandii. Do Plymouth dojeżdżam dzień później, zamartwiając moim niepewnym losem rodziców – pamiętajmy, że to jeszcze rzeczywistość bez telefonów komórkowych. Pod koniec sierpnia przeprowadzam się do internatu w Gdynii. Pani o ciepłym głosie przesuwa przekładnię przekierowując algorytm mojego życia na zupełnie nowy tor.

Czasem jest też tak, że trzeba stawić czoła okresom mentorskiej posuchy. Ludzie, którzy inspirują nie zawsze mają czas, nie zawsze odwzajemniają uczucie zauroczenia. Nie zawsze mamy też wystarczająco szczęścia, żeby kogoś właściwego spotkać. Czasem jest też tak, że na naszej drodze stają z pozoru zwykli ludzie, którzy - jak się okazuje w ostatecznym rozrachunku -  inspirują do działania w sposób pośredni. Na studiach marzy mi się mieszkanie we Francji. Uwielbiam język i moją panią od francuskiego. Wyjeżdżam na stypendium Erasmusa i szybko orientuję się, że zupełnie do tego środowiska nie pasuję. Spotykam za to Sue Young, pierwszą w moim życiu Koreankę. Razem mieszkamy, chodzimy do szkoły, opowiadamy sobie o swoich domach, śmiejemy się ze zdjęcia ślubnego koleżanki Sue – to romantyczny portret pary: ona obejmuje ręką stojącego za nią wybrańca, a spod jej pachy „a kuku” robi wielki krzak niezgolonych kłaczków. Płaczemy ze śmiechu. Razem oglądamy też mniej wesołe obrazki, w szczególności stojące w ogniu Twin Towers. Na pożegnanie Sue obiecuje mi rice cooker, jak tylko kiedyś przylecę do Seulu. Oboje śmiejemy się z dobrego kawału. Wracam do Polski. Lata upływają i nareszcie kończę pracę magisterską. W przerwach przeglądam oferty pracy. Przez przypadek wchodzę na stronę Samsung Electronics i znajduję tam informację na temat stypendium. Uśmiecham się pod nosem i aplikuję. Sue sprawdza, czy na koniec prezentacji poprawnie  r y s u j ę koreańskie słowo „kamsahamnida” („dziękuję”). Przechodzę z jednego etapu do drugiego, aż pewnego dnia dostaję telefon od kolejnej kobiety, która swoją decyzją rewolucjonizuje moje życie. Gosia dzwoni do mnie i pyta, czy jestem gotowa na przynajmniej czteroletni wyjazd do Korei. Pamiętam, że również ma bardzo ciepły głos. Pakuję manatki, a już na miejscu w Seulu Sue kupuje mi obiecany rice cooker.

W Korei rozpoczyna się epoka mentorów płci męskiej. Pierwszym z nich jest PWY. Wchodzę do sali wykładowej, spoglądam na niego i wiem, że od teraz całe moje życie będzie wyglądało już zupełnie inaczej. Od tego spojrzenia nie ma powrotu. Spotykam swoją prawdziwą miłość. PWY tłumaczy mi Koreę, siebie. Przez lata docieramy się i uczymy się od siebie. Nie zawsze jest to łatwa i przyjemna nauka. Mimo że rdzeń naszej osobowości oparty jest na identycznym fundamencie, poszczególne cegłówki naszego dotychczasowego życia nie mają wiele wspólnego. PWY pomaga mi przebrnąć przez pierwsze lata pracy w surowym środowisku największego koreańskiego jaebola. Studzi zalewającą mnie od czasu do czasu krew czyniąc ze mnie tym samym lepszego człowieka. Dzięki niemu zaczynam odzyskiwać wiarę w siebie, po raz pierwszy doświadczam uczucia, że wiem, kim jestem. Odkrywam, że jest mi dobrze ze samą sobą.

Przenoszę się do nowej firmy. Tym razem jest to jedna z największych stoczni na świecie. Pociaga mnie technologia, wielkie projekty i praca typu B2B. Zatrudnia mnie tam Shin. Kilka lat wcześniej, w 2001 roku Shin ledwo co uchodzi z życiem w katastrofie firmowego helikoptera. Ginie wtedy 8 osób. Shin to mentor z prawdziwego zdarzenia. Zabiera mnie wszędzie ze sobą, każe pracować nad niebanalnymi projektami, cierpliwie tłumaczy i przekonuje, dzieli się swoimi zawikłanymi filozofiami życiowymi, wypycha na negocjacje z kanadyjskim rządem, sam zatrzaskując się w hotelowym pokoju z powodu nagłej choroby (czyt. biegunki), ale też i słodko pochrapuje, gdy zdaję mu relację ze spotkania. Shin ma wizję, myśli niestandardowo, posuwa do przodu rzeczy pozornie nieruszalne. Swoją osobowością obraca w popiół najsolidniejsze mury. Momentalnie dostrzega to, co istotne i wszystko pamięta. Shin wierzy, że każdy, kogo spotyka, odgrywa w jego życiu jakąś rolę. Dzielę z nim tę wiarę. W firmie zostaję praktycznie tylko z jego powodu.

Helikopter naszej firmy spadł do morza w 2001 roku.
Zginęło wtedy 8 osób.


Shin kupuje mi tego rodzaju książki i każe czytać.


W Korei mieszkam już od prawie jedenastu lat. Piszę bloga, wydaję książkę, a nawet z powodu potyczek na linii Północ – Południe udaje mi się zasmakować pracy reportera. Spotykam dziennikarzy prasowych, telewizyjnych i radiowych, udzielam kilku wywiadów, występuję nawet (raz) w telewizji. Dzięki łańcuszkowi ludzi, których spotykam na swojej drodze powracam na chwilę do marzeń z dzieciństwa. Realizuję je bardzo pokrętną drogą, ale chyba najlepszą z możliwych. Korea ratuje mnie na wielu frontach.











Mentor nie musi być mistrzem, czy nauczycielem, jak nakazuje definicja. To taka osoba, którą się pamięta do końca swoich dni. To osoba, która w jakiś sposób zmienia bieg naszego życia. Może to być działanie świadome, a może to być po prostu zwykła obecność, której wspomnienie daje o sobie znać w późniejszym etapie życia, podczas podejmowania jakiejś ważnej decyzji. Na spotykane osoby trzeba się otworzyć, trzeba nauczyć się odczytywać i wykorzystywać subtelne znaki. Też po to, żeby później wiedzieć, jak samemu takim mentorem zostać.



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...