Fanpage "W Korei i nie tylko" - czerwiec 2012 i 2013


Czerwiec to dobry dla mnie miesiąc. W czerwcu 2007 roku wyszłam za mąż za bardzo fajnego faceta, w czerwcu 2012 i 2014 roku moje książki pojawiły się w większości sklepów, w czerwcu 2013 roku powstała audycja o Korei „Zakorkowani” (mamy już jeden roczek!). W tym roku za kilka dni czeka mnie również inauguracja kolejnego semestru pansori w National Theater of Korea. Pogoda dopisuje – jest słonecznie z przerwami na gwałtowne ulewy zwieńczane grzmotami rozchodzącymi się donośnym echem pomiędzy seulskimi wieżowcami. Wszystko tak, jak lubię...

Oto kilka fragmentów z czerwca 2012 i 2013 roku zapisanych na fanpage'u "W Korei i nie tylko": 



2 czerwca 2012

Dzisiaj śpimy w Damyang. Skoro świt idziemy zobaczyć bambusowy las. Na zdjęciu widok z naszego motelu - góry odbijające się w polu ryżowym. at 담양죽녹원.




3 czerwca 2012

Bambusowe lody. Pycha!




9 czerwca 2012

Dokładnie w tym miejscu pieć lat temu odbył sie nasz koreański slub. Dzisiaj zjemy tutaj (Muzeum Folkloru) dobry obiadek, żeby uczci nasze drewniane gody. Potem czas na szaleństwo w parku rozrywki. 




15 czerwca 2012

Z tego powodu również lubię moją pracę. Na helidecku platformy wiertniczej. W tyle Morze Kaspijskie. — at Kuryk Base.




20 czerwca 2012

Konwersacja z moim lubym, który jest właśnie na firmowej popijawie (tzw. 회식 czyli hoesik):


Ja: Jesteś dzisiaj w bardzo filozoficznym nastroju.
On: Uczyniło mnie takim społeczeństwo.

Uwielbiam Go po prostu.



23 czerwca 2012

Mecz. Wygrywamy 2:0.

Ja: Baby, is everything ok? You look so serious.
On: Of course I am serious. It is the game.



27 czerwca 2012

Przepiękny poranek w Seulu. Nad rzeczką koło pracy, ponad spieszącymi się przechodniami i przepychającymi się samochodami, przefrunął majestatycznie żuraw. Może czapla? Zakochałam się w tych ptakach od pierwszego wejrzenia już dobrych kilka lat temu. To będzie dobry dzień.




7 czerwca 2013







12 czerwca 2013

Dziennikarze TVN w Korei. Od lewej Marcin Sawicki, (ja), Aneta Cyrnek i Piotr Siwek. 


Ja w Dzień Dobry TVN już we wrześniu, a Dzień Dobry TVN w mojej audycji troszkę wcześniej. Premiera nowego przedsięwzięcia w nadchodzący poniedziałek.  Już teraz zapraszam razem z Leszkiem Moniuszko a.k.a. Yellowinside. 





13 czerwca 2013


Marcin Sawicki z Dzień Dobry TVN męczy mojego bezpośredniego zwierzchnika TH Kima.

TH dowiedział się o wywiadzie na godzinę przed przybyciem polskiej ekipy. Nie wiem skąd wytrzasnął marynarkę i krawat, kazał naszym PRowcom porobić zdjęcia, załatwił możliwość filmowania w lobby naszej firmy. Wydarzenie będzie nawet opisane w naszej firmowej gazetce.

A potem z ręką w spodniach odpowiadał na pytania...




15 czerwca 2013


Jesteśmy podekscytowani naszym nowym przedsięwzięciem. Ja i Yellowinside. Odliczamy dni do startu - to już w ten poniedziałek. Na zdjęciu logo, którym będziemy się posługiwać. Jakieś pomysły, co przedstawia?




23 czerwca 2013

Od dwóch tygodni próbuję kupić czarne spodnie do pracy. Bezskutecznie. Dzisiaj wybrałam się do outletu. Efekt ten sam - wszystko za małe, co stwierdziłam po 15 minutach. Mimo to w jednym sklepie spędziłam aż 4 godziny. PWY wybierał swoją marynarkę, podczas gdy ja odchodziłam od zmysłów. Nigdy już nie pójdę z nim na zakupy.




26 czerwca 2013

Pansori to ciężka rzecz do zaśpiewania. Wystarczy spojrzeć na przejęte twarze współtowarzyszy moich śpiewnych ambicji (zdjęcie poniżej) ~~ :}:}


Jutro występ inauguracyjny z okazji zakończenia kursu dla początkujących. Trzymajcie kciuki. 





28 czerwca 2013


Odśpiewałam i dostałam dyplom. We wrześniu kurs pansori dla średniozaawansowanych.  





Goût de ciel


Nie byłam przekonana co do lokalizacji kiosku. Wcześniej urzędowała w tym miejscu starsza kobieta i też nie miała za dużo szczęścia. Początkowo swoje gazety, gumy do żucia i napoje sprzedawała w dosyć obskurnej budce i już wtedy interes wyraźnie kulał. A już w ogóle wszystko zamarło, kiedy władze Seulu „wymieniły” staroświeckie stoiska na komponujące się w tło nowoczesności szarawe bryły z metalu. Starsza kobieta przez jakiś czas sprzedawała tam jeszcze dotychczasowy asortyment, w końcu zaczęła smażyć placki. Umiejscowienie budki było jednak naprawdę fatalne. Tuż przy wyjściu z metra, gdzie ludzie albo spieszą się do pracy, albo czym prędzej chcą się od niej oddalić. Do tego duże przejście dla pieszych, przy którym zawsze robiło się tłoczno i nerwowo. Miejscówka, z której każdy chciał jak najszybciej czmychnąć. Kobieta po jakimś czasie poddała się, a budkę przejął Pan od Owoców.




Mój brak przekonania co do umiejscowienia kiosku umocnił się. Pana od Owoców mijałam dzień w dzień dwa razy i przypominałam sobie o nim dopiero przechodząc obok – w momentach, kiedy było mi spieszno i ochoty na przystawanie raczej nie miałam. Obiecywałam sobie, że następnego dnia już na pewno wyskoczę w czasie przerwy, żeby kupić tutaj świeżo wyciśnięty sok. Pan od Owoców sprawiał wrażenie przemiłego człowieka, który wkłada w swoje nowe przedsięwzięcie dużo serca i sercem tym ujął moje.

Tygodnie mijały, ja co dzień sobie zakup obiecywałam, a Pan od Owoców z pieczołowitością rozwijał swoją pasję/biznes. Obserwowałam jak rano z czułością rozstawia góry owoców, przede wszystkim czerwone grejpfruty i cytryny, oblepia ściany kiosku opisami ich nadzwyczajnych właściwości. Z czasem na stoisku pojawiły się dżemy, marmolady, kompoty i inne własnoręcznie przygotowywane przetwory – wszystko zapakowane w sposób, który przywowyłał mi na myśl przymiotnik „babciny”. W równiutki, babciny też sposób, wszystko było pięknie poukładane. Klientów jednak nie przybywało i ja też jakoś zawsze zapominałam, żeby w czasie przerwy do Pana od Owoców zajść.

Aż pewnego poranka w lekko zdezolowanym Matizie właściciela kiosku zobaczyłam wiklinowy koszyk z malutkim psiakiem, który drzemał w najlepsze. Po pierwsze Matiz – szary, stary model, który przypomniał mi moje pierwsze auto, jakie dostałam w Korei od przyjeciela. Mój pojazd miał ręczną skrzynię biegów, ewenement w tym kraju i nie za dobre rozwiązanie na koreańskie pagórki. Po drugie piesek, a co chyba nawet ważniejsze wiklinowy kosz – rozebrzmiała we mnie przez ten widok jakaś struna romantyczna i podewzięłam ostateczne postanowienie, że dzisiaj Pana od Owoców odwiedzam na sto dwa.




W ciągu dnia wyobrażałam sobie nasze pierwsze spotkanie, to, o czym i jak rozmawiamy. Może był pracownikiem korporacji, który pewnego dnia rzucił pracę, odcinając się zupełnie od macek świata zbrukanego bożyszczem monety. Może miał większy biznes, z powodu kryzysu gospodarczego zbankrutował, a teraz ponownie próbuje stanąć na nogi, tyle że już z zupełnie innym podejściem. W myślach rozmawiałam już z nim o psiaku, bo na pewno wiązała się z nim jakaś niesamowita historia skoro wszędzie z Panem od Owoców wędruje, o Matizie i o owocach – wiedziałam, że inny klienci i tak się nie pojawią, więc będziemy mieli dużo czasu. Nie mogłam doczekać się komitywy, jaką już przecież wypracowałam ze sprzedawcą owoców przy moim domu i z tymi, których mijam codziennie rano w drodze do metra.

Zanim zdążyłam złożyć zamówienie Pan od Owoców rozgadał się już na dobre. Był uradowany, że ktoś do niego w końcu zaszedł. Z zamrażarki wyciągnął „Sprite” i zaczął opowiadać mi o sposobie, w jaki z gazowanych napojów można zrobić slushie. W czasie, kiedy pod wpływem nagłej zmiany temperatury ciecz w butelce powoli rozrastała się ku dołowi w gęstą maź, wpatrywałam się w jego ubiór. Biała koszula z motywem w kratkę na ramionach, dwa przykrótkawe krawaty – jeden w szkocką kratę, drugi żółty z uśmieszkami, na szyi dziwaczny naszyjnik z Wieżą Eiffla, koreańskim hangari (gliniana beczułka), jadeitowym kłem i krzyżem noszącym krwawiącego Jezusa. Pan od Owoców porównał rozgrywającą się przed nami przemianę cieczy w ciało półstałe do rozkwitającego kwiata (jeżeliby ten proces oglądać oczywiście w przyspieszeniu), po czym zapytał, co może mi podać. Zamówiłam grejpfruta z cytryną, ale zamiast slushie ze „Sprite” poprosiłam o zwykłą wodę sodową. Kierowana wnikliwymi wskazówkami mojego rozmówcy zdołałam w końcu wybrać owoce do soku, które zadowalały i jego, i mnie. Właściwie to bardziej jego, bo ja jednoznacznego zdania w tej sprawie nie miałam. Pan od Owoców odebrał ode mnie cytrusy, powoli założył rękawice, ochronny daszek na usta i czapeczkę majtka pokładowego, po czym pieszczotliwie zaczął obmywać owoce w zlewie. Na prawo, przy wyciskaczu o mniejszych gabarytach położył cytrynę, na lewo przy większym grejpfruta. Następnie wyciągnął brudne sitka, przeprosił z dużym uśmiechem i starannie obmył również je. Wielkim nożem przeciął grejpfruta na pół, jedną z części włożył do urządzenia i z energią zaczął wyciskać z niej ostatnie soki.




Zapytałam o psiaka. Pan od Owoców oderwał się od pracy, ponownie przeprosił i powiedział, że „a nie, nie, to tylko atrapa”. Czar prysł bezpowrotnie, czułam się rozbawiona. Za mną od kilku minut stał dreptający już z niecierpliwości klient. Ja również, przyzwyczajona do ekspresowej obsługi, zaczęłam czuć się dziwnie nieswojo. No i ten sztuczny psiak, który to struny romantyczne we mnie był trącił... Pan od Owoców, niczym niezrażony, zaczął tymczasem opowiadać o swojej pasji. Po drodze spadł mu z krajalnicy nóż, który musiał oczywiście przepłukać przed kontynuowaniem wyciskania soku z drugiej części mojego grejpfruta. Razem ze stojącym za mną mężczyzną przyglądaliśmy się Panu od Owoców z lekkim niedowierzaniem. Przez głowę przeszła mi myśl, że może jesteśmy w ukrytej kamerze. Młody chłopak obok mnie zaśmiał się nerwowo kilka razy, być może miał podobne myśli.

W końcu mój grejpfrut dotarł w postaci płynnej na dno plastikowego kubka. Pan od Owoców zaczął dolewać wody sodowej, a ja przez moment zastanawiałam się, czy warto przypominać mu o cytrynie. Znowu przeprosił i z nieukrywanym entuzjazmem ponownie rozpoczął cały rytuał cackania się z cytrusem tyle że po swojej prawej stronie. To oczywiście wiązało się również z przelaniem soku z grejpfruta do większego pojemnika, żeby i cytryna się mogła zmieścić. Pan od Owoców nie przestawał trajkotać, w przerwach obficie przepraszając nas i obdarzając niesamowicie przyjaznymi uśmiechami. Staliśmy naprzeciw niego, ja i młody Koreańczyk, odwzajemniając rozpromieniony uśmiech i posyłając wokoło niedowierzające własnemu położeniu spojrzenie.



Przygotowanie soku zajęło więcej niż 15 minut. Wracałam do firmy z sokiem w garści i z wyobrażeniem o Panu od Owoców, które musiałam teraz diametralnie zrewidować. Sok ożywiał moje ciało brutalną kwaskowością - warto było na niego tyle czekać. Przyjrzałam się uważniej tekturowej opasce na kubek i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Pan od Owoców zatytułował swoją działalność wyszukaną francuszczyzną. Pomyślałam, że w „Goût de ciel” może nie chodzi o sprzedaż dosłownego „smaku nieba”, a o oferowanie zupełnie innych, coraz rzadziej występujących – nie tylko u Koreańczyków – wartości. Zamiast „ppalli, ppalli” („szybko, szybko”) - odrobotyzowana wersja człowieka; zamiast obojętnego traktowania spożywanych posiłków - więcej aktywnego pomyślunku i szacunku dla darów natury. I najważniejsze chyba: zamiast niecierpliwości - wyrozumiałość i radosne współuczestnictwo w niedoskonałości.

Na sok chodzę przynajmniej raz w tygodniu. Czasem zastaję pustą budkę, chwilę odczekuję, aż w końcu zauważam krzyczącego do mnie z pędzącego Matiza Pana od Owoców. Macha do mnie przez otwarte okno w porozumieniu, że zaraz będzie, a ja w duchu zaklinam los, żeby w coś przedtem nie przywalił. Wbiega rozchichotany do swojej budki, po czym snuje długie opowieści totalnie się w nich gubiąc - a może to ja się w nich gubię - dalej zapomina o mojej cytrynie, upuszcza noże i inne narzędzia swojej pracy. Ma coraz więcej jednak klientów, jego owoce porozkładane są już na chodnikach, pod drzewami, a w weekendy korzystać musi z pomocy trochę bardziej obrotnego pracownika, żeby już w ogóle nie pogubić się w tym wszystkim. Wygląda na to, że smak nieba to zaraźliwa sprawa, jeżeli tylko dać mu i sobie samemu szansę.



  


Tęsknota za krajem


Po kilkunastu latach mieszkania w Korei moja tęsknota za polskimi korzeniami coraz bardziej ulega zatarciu – jest jak coraz bardziej sprane dżinsy, których w pewnym momencie nie można założyć, bo za bardzo już wyblakły. Takich dżinsów nie wyrzuca się, ale też i nosi się je o wiele rzadziej. Kiedy jestem w Polsce chodzę po ulicach i w skupieniu przyglądam się ludziom, przysłuchuję się ich rozmowom; odwiedzam miejsca, które przywołują dawne, nierzeczywiste już wspomnienia. Marszczę czoło dochodząc do wniosku, że mało już coś z tego wszystkiego rozumiem. Moje ciało przeszywa obezwładniające uczucie, że to nie jest już mój świat. Czuję się tak, jakbym przyjechała do bliskiego mi sercem, ale jednak obcego już codziennością kraju. Kraju, którego tylko językiem biegle władam.

Naturalnie, kiedy przylatuję do Polski tak bagatelna czynność jak  zjedzenie dobrego pieroga, czy ciepłego jeszcze chleba z masłem śmietankowym, wprawia mnie w totalny błogostan. Nie wspominając o ogórkowej, żurku i pomidorowej. Jeżeli ktoś przywiezie mi z Polski bombonierkę Wedla, miód pitny, czy kawał Żywieckiej, traktuję to jak skarb, który szybko ukryć należy przed wzrokiem PWY i własną słabością na tak długo jak to tylko możliwe (a możliwe długo nie jest). Ale przecież za kimchi i koreańską zupą z rozgotowanych kości też tęsknię podobnie...

To poczucie odcięcia od źródeł wcale nie oznacza, że Korea stała się z automatu moją nową Ojczyzną. Do tej również nie przynależę i nigdy do końca przynależeć nie będę chociażby z racji zdradzającego mnie wyglądu, który dla Koreańczyków mechanicznie stawia moją osobę w opozycji do ich własnego świata. Nie mam zresztą jakiejś większej ambicji stuprocentowego przynależenia do tej rzeczywistości, mimo że w Korei jest wiele rzeczy, którymi przesiąknęłam już zapewne na dobre. Chyba nie będzie przesadą powiedzieć, że na tym etapie mojego życia najpełniej przynależę tylko do siebie samej.

Jest jednak taka rzecz – choć rzeczą tego nazwać nie chcę – która do tej pory wzbudza we mnie ten charakterystyczny skurcz serca tęskniącego. Zdałam sobie sprawę z tego bardzo wyraźnie podczas ostatniego wypadu z PWY na koreańską wieś. Zamiast typowego koreańskiego „pension” (coś na kształt pensjonatu) zdecydowaliśmy się na „minbak”, czyli nocleg bezpośrednio w mieszkaniu Koreańczyków, którzy wypożyczając przestrzeń we własnej posiadłości podreperowywują sobie w ten sposób domowy budżet. Wynaleźliśmy uroczy domek należący do artysty i jego żony, którzy na dwie noce udostępnili nam własnoręcznie zbudowaną z pachnącej gliny przybudówkę. Byłam zauroczona: stawkiem, na obrzeżach którego wygrzewały się grubaśne żaby, kolorem wężów, które potomstwem grubaśnych żab chciały zaspokoić swój głód, jelonkiem błotnym, który niezdecydowanie czaił się targany widokiem przynoszącej orzeźwienie wody, dumnie kroczącym po swoim tylko podwórku kogutem z czerwonym jak dorodne czereśnie grzebieniem i sznureczkiem dreptających kur tuż za nim. I maki tam były, i chabry, a pomiędzy nimi leniwie bujające się na wietrze pszczoły, ważki, a nawet boski fruczak gołąbek, wysysający nektar słodko zakręconą trąbką. A w górach łąki nieokiełznane, rosnące jak popadnie, z niedostępnymi tajemnicami ukrywającymi się w nieprzeniknionym gąszczu ich podnóża.











Wdychając oszałamiające zapachy, spijając beztroskie obrazy, wpatrując się w zieleń, od której aż mrużyć trzeba oczy, doznałam olśnienia – poczułam to charakterystyczne, melancholijne odprężenie, którego zawsze doznaję tonąc oczami w polskich krajobrazach. Dlaczego akurat teraz? Przecież dosyć często spędzam czas na łonie natury, poza jazgotem wielkiego miasta, i jak do tej pory koreańska przestrzeń była dla mnie jednoznacznie obca, odseparowana dużym murem od znanych mi z młodości pejzaży. Tym razem było jednak inaczej. Wokół nas cisza nieprzenikniona, pozbawiona wszędobylskich dźwięków ludzkiej obecności i horyzont niezbrukany jeszcze mackami łapczywie pożerającej wszystko na swojej drodze cywilizacji – tego w Korei w tak czystej postaci łatwo doświadczyć nie idzie. Rozglądnęłam się wokół uważniej i nagle ta niczym niespłoszona, nieujarzmiona natura przeniosła mnie na powrót do Polski.

Aż ścisnęło w dołku.

I mocno zatęskniłam.


Zdjęcia z Chungju poniżej:

[Zakorkowani] Koreański showbiznes


Po wielu latach obserwowania i życia pośród Koreańczyków doszłam do wniosku, że współzawodnictwo to obecnie podstawa funkcjonowania tego społeczeństwa. Dla osiągnięcia określonego celu Koreańczycy zdolni są do niewyobrażalnych wyrzeczeń, walkę mają chyba we krwi. Trend ten zauważyć można na uczelniach, w korporacjach, w biznesie, ale też i na co dzień np. w kolejce do metra, kiedy Koreańczyk potrafi wykorzystać nawet sekundę zawahania, żeby tylko wepchnąć się przed innego pasażera. Niestety zdarza się, że cecha ta, stosowana automatycznie, bez żadnego pomyślunku, prowadzi do tragicznych konsekwencji – podczas katastrofy feralnego promu „Sewol” Ochrona Wybrzeża wstrzymała akcję ratunkową po to, żeby najpierw z pomocą mógł przyjść jej prywatny kontraktor i na tym oczywiście zarobić. Być może, gdyby dopuszczono do akcji akurat dostępne wtedy jednostki ratunkowe, udałoby się uratować większą liczbę ludzi...

Rywalizacja przyjmuje szczególnie zaciekłe oblicze w showbiznesie. W drodze do sukcesu młodzi Koreańczycy prawie że zaprzedają duszę diabłu, żeby zabłysnąć na firmamencie koreańskich gwiazd. Od małego ciężko trenują, poświęcając życie swojemu wyobrażeniu o sławie. W zamian za pięć minut rozgłosu rezygnują ze swojej osobowości dostosowując się do komercjalnych wymogów rynku, na których nieźle można zarobić – stąd w Korei raczej rzadko już można spotkać niezależnych artystów przez duże „A”. Moimi faworytami w tej grupie są „LeeSSang” (이쌍), Jung In (정인), Yoon Mi Rae (윤미래), czy „Jaurim” (자우림). Przepadam również za piosenką koreańską sprzed kilku dziesiątek lat – na przykład twórczością Kim Kwang Seok (김광석), a w szczególności jego popularnym utworem „Obudź się” („”). Ogromną rolę w rozwoju koreańskiej sceny muzycznej odegrał też „Seo Taiji” (서태지), ale to już raczej nie moje fale. Mimo tych naprawdę godnych uwagi wyjątków, na współczesnej scenie artystycznej przeważają masowi celebryci, którzy od czubka głowy po końce palców u nóg wystrojeni są w pióra i słowa sprzedających dany wizerunek wytwórni. W ich twórczości nie ma żadnego przekazu, zresztą to, co robią trudno nazwać twórczością skoro ktoś inny pisze dla nich piosenki, przygotowuje oprawę muzyczną, uczy choreografii i stylizuje. To nie twórcy, a odtwórcy. To już nie show, tylko biznes właśnie. A zarabia się na ogłupionym, idącym na łatwiznę odbiorcy.

Presja pomiędzy potencjalnymi kandydatami na celebrytę jest ogromna, bo konkurencja o łaskę rządzących tym rynkiem jest naprawdę bardzo duża. Koreańczycy są niezwykle pracowici, ale też i ambitni, więc bardzo łatwo jedną osobę zastąpić drugą. Jest w czym przebierać, co powoduje, że pozycja negocjacyjna danego rekruta jest znikoma. Albo się dostosujesz, albo wypadasz z gry. Młodzi ludzie nie mają pojęcia, kiedy powiedzieć „dość” i sobie, i swoim opiekunom, co częściej niż na Zachodzie kończy się śmiercią samobójczą. Ludzie nie wytrzymują psychicznie rywalizacji, a nawet jeżeli osiągną już sukces i mają wszystko czego dusza zapragnie, nagle okazuje się, że nie wiedzą, kim naprawdę są, bo takie przeszli pranie mózgu. Ich życie definiowane jest wsparciem fanów i nakazami managerów. Ktoś napisze zły komentarz i przeżywają dramat życiowy. Manager znajdzie nową kandydatkę na celebrytkę i nie wiadomo, co ze sobą od tej pory zrobić – następuje kryzys tożsamości. Samobójstwa związane są nie tylko z problemami natury duchowej, ale też i z wszechobecnym i – co gorsze – zorganizowanym wykorzystywaniem seksualnym, znęcaniem psychicznym i fizyczną przemocą. Chyba można zaryzykować porównanie showbiznesu w Korei do niewolnictwa w jego nowoczesnej, bardziej zakamuflowanej formie. Przerażające jest to, że ludzie sami proszą się o swoje złote klatki i że my, jako beztrosko klaszcząca w rytm nowego klipu publiczność, na taki stan rzeczy przyzwalamy.

Uważam, że wielkie wytwórnie, takie jak w Korei, nie odpowiadają już na popyt, a raczej ten popyt tworzą – jednolity, masowy, skomasowany i niezywkle łatwy do kontroli. W Korei dopracowano to do perfekcji. Odbiorcy wtłacza się jeden słuszny schemat tak sprytnie, że ten cieszy się jak dziecko i podziwia podkładaną mu pod nos papkę (perfekcyjną, ale jednak papkę!), nawet jeżeli nie za bardzo dany jest mu jakikolwiek wybór. Istny biznesowy majstersztyk.

O szczegółach koreańskiego showbiznesu opowiadam z Leszkiem Moniuszko w audycji „Zakorkowani” – do odsłuchania poniżej:




Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...