Przyjście na świat w Korei



Wody

Cały bagaż spakowany, ja ubrana i gotowa do drogi. Sprawdzam raz jeszcze, czy wszystko wzięłam. Ręczniki, pościel, ścierki do sprzątania, kilka innych drobiazgów na wymianę. Kolejny gość przyjeżdża do mojego guesthouse'u już za trzy godziny, więc muszę się pospieszyć. Z zamyślenia wyrywa mnie telefon. Okazuje się, że klient, który właśnie opuścił Seoul BLISS'Inn przez przypadek zabrał ze sobą ruter WiFi - właśnie jest w drodze do Busan. Próbuję zorientować się, jak najszybciej odzyskać urządzenie. Po chwili wysyłam roztargnionemu gościowi odpowiednią informację, po raz kolejny dziękując w duchu za koreański poziom usług, który pozwala mi na odzyskanie zguby jeszcze tego samego dnia. Woo Young w drodze do domu będzie musiał po prostu odebrać ruter ze stacji pociągowej na Seoul Station.

Wybija godzina 17.00. Biorę klucze do samochodu, na ramię zarzucam wszystkie torby. Nagle między nogami czuję rozlewające się ciepło. Już wcześniej kilka razy zdarza mi się upływ jakichś cieczy, uroki ciąży, więc nic sobie z tego nie robię. Na wszelki wypadek jednak sprawdzam - niewielka ilość lekko różowawej cieczy. Wysyłam zdjęcie do swojej położnej, gdy nagle wylewa się ze mnie o wiele więcej. Odchodzą mi wody. Jest 16 września, godzina 17:02. Dwa dni przed terminem.

Siedzę na toalecie i próbuję zebrać myśli, które wirują każda w swoją stronę. Woo Young w pracy, do guesthouse'u niedługo dotrze zatrudniona przeze mnie sprzątaczka, muszę dostarczyć jej świeżą pościel, nowy gość w drodze, trzeba odebrać ruter... a ja rodzę. Nie mam jeszcze skurczów, więc położna radzi mi spokojnie się spakować, coś zjeść, wykąpać się i przyjechać do ośrodka razem z Woo Youngiem. Woo Young, wyraźnie zaaferowany, namawia mnie, żeby jego mama zabrała mnie prosto do szpitala. Trochę deliberujemy, już teraz oboje w totalnej gorączce rozedrganych myśli, aż w końcu udaje mi się podewziąć decyzję - proszę teściową, żeby raczej zajęła się guesthouse'em. W oczekiwaniu na Woo Younga pakuję resztę rzeczy do szpitalnej torby i biorę przysznic, po którym zabezpieczam się w kroku foliówką. Nachodzi mnie ochota na jajecznicę na bekonie i cebuli. Zaczynam pichcić.


Kimbab

Jestem spokojna, tak jakby nie chodziło o mnie. Patrząc na zachodzące słońce i róże rozpływające się po granatowiejącym niebie odczuwam jakąś nostalgię za tym, co już za krótką chwilę będzie dla mnie na zawsze stracone. To taki smutek niesmutny, wyciszone przyzwolenie na koleje losu, pogodzone z sobą oczekiwanie. Próbuję zapamiętać to uczucie i widok nieba nad rzeką Han na później, kiedy będę potrzebowała oręża w walce z porodowym bólem. Wody ciągle się sączą, ale na razie skurczów ja nie było tak nie ma. Woo Young kieruje, ja koordynuję sprawy z ruterem, nowym gościem, teściową i sprzątaczką. W końcu zajeżdżamy pod klinikę.

W przyciemnionym pokoju położna sprawdza stan rzeczy. Czuję jej pewne palce, które bez wahania stymulują rozwój wypadków - nie wiem, jakim sposobem, ale wywołuje tym pierwsze skurcze. Idziemy na spacer. Na zewnątrz jest już ciemno. Ulice Cheongdam-dong wyłożone są wysokimi latarniami, które oblewają świat na dole ostrym, białym światłem. Mam wrażenie, że znalazłam się na arenie cyrku, z reflektorami nacelowanymi na moją osobę. W jakim sensie odgrywamy z Woo Youngiem teatr. Co chwila przystajemy, opieram się na jego ramieniu i głęboko oddycham, pozwalając minąć kolejnej fali bólu. Ludzie przechodzą obok bez krzty zdumienia na twarzy - ot kolejna dziewczyna, która za dużo wypiła. 




Przy pierwszym kółeczku, gdzieś w pomniejszej uliczce, napotykamy miniaturowy sklepik z koreańskim fast foodem prowadzony przez starszą panią. Przygotowuje składniki na następny dzień, ale jeszcze sprzedaje nam kimbab z tuńczykiem. Drepcząc dalej pałaszujemy zdobycz - jajecznica na bekonie i cebuli już dawno została wyczerpana wysiłkiem, jaki podświadomie podejmujemy, żeby nie pozwolić naszym emocjom na zbyt gwałtowny galop. Skurcze przychodzą coraz częściej, trwają dłużej i mocniej dają o sobie znać. Jestem w samym ich środku. Chłonę moment, obserwuję każdą zmianę w sobie i już z lekka odczuwam tęsknotę za właśnie ubyłymi minutami, jakiś żal, że się już skończyły. Z każdą chwilą nieubłaganie przybliżam się do rozwiązania, którego nie będzie można już nigdy powtórzyć. To teraz właśnie, ten jedyny raz w życiu doświadczam narodzin mojego pierwszego i najprawdopodobniej jedynego dziecka. Chcę je zapamiętać w najmniejszym szczególe, chcę je przeżyć jak najbardziej świadomie. Drugie kółeczko zajmuje nam o wiele więcej czasu. Właściwie to po drugi kimbab z tuńczykiem mogę się już jedynie wlec. Jest 16 września, okolice godziny 20:00.


Wanna

Leżę na łóżku i w obawie przed przypadkowym wywołaniem kolejnej fali zamieram w bezruchu. Wiem, że Woo Young jest gdzieś obok, ale to jakiś inny wymiar, do którego nie mogę się przedostać. Jest gdzieś niewyraźny, za szybą zmrożoną szronem. Wiem, że wyciąganie ręki w jego kierunku to zbyteczna strata sił. Próbuję oddychać powoli, odgrodzić się od własnego ciała na przekór bólowi, który każe mi krzyczeć, kopać, pędzić, pchać tylko po to, żeby skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. O niebie nad rzeką Han zupełnie zapominam.




Ktoś mnie rozbiera i pomaga wejść do wanny. Po moim ciele rozprzestrzenia się błogość gorącej wody, przyciemnionych świateł, spokojnej muzyki i tańczącego gdzieś przede mną płomyka świeczki. Odzyskuję przytomność i widzę nad sobą twarz Woo Younga. Jest strapiona. Zaczynamy rozmawiać - on rytmicznie polewając mnie po tułowiu okrytym ręcznikami. Skurcze jakby straciły na intensywności, co wskrzesza w nas iskierkę nadziei. Nasza wesołość zaczyna marnieć w oczach, gdy ból powraca i w końcu znowu wywindowuje mnie w wymiar, w którym znajduję się z nim sam na sam. Walczę, a podejmując walkę z góry skazana jestem na przegraną. Lepiej tej bitwy w ogóle nie podejmować. Przywołuję się do porządku, wyciągając zza pazuchy jedyną broń, nie-broń, jaka może tutaj coś zdziałać - ignoruję ból, pozbawiam go rangi swojego wroga. Chcę, żeby był dla mnie czymś odległym, nieprawdziwym. Dozowanym oddechem obdzieram go z jakiegokolwiek znaczenia, mimo że próbuje rozerwać moje trzewia, rozsadzić mnie od środka.Tylko od czasu do czasu ponosi mnie rozdzierającym krzykiem, który wywołuje potok łez u Woo Younga. Ale o swoich łzach Woo Young mówi mi dużo, dużo później. 




Zastrzyk

Między skurczami zatapiam się w ciemność, nie istnieję. Woo Young mierzy odstępy czasu. Przez tunel dociera do mnie jego ciepły głos - mogę się zrelaksować, bo co czterdziestosekundowa walka przedłużyła się do rund co pięciominutowych. Niestety, głos wybudza mnie z transu, opuszczam na moment gardę i ból korzystając ze sprzyjajcej okazji przeprowadza nagły atak. Wracamy do punktu wyjścia. Ból posiłkuje się podstępem - przynoszące wcześniej ulgę polewanie gorącą wodą również staje się cynglem, który zabija mój spokój. 

Dziwię się, kiedy położna mówi mi, że minęło już sześć godzin. Woo Young poprosił ją i lekarkę o konsultację. Skurcze stają się powoli nie do zniesienia, zmęczenie daje mi się we znaki. Zamiast wolnego oddechu coraz bardziej przeważają parcia, wysyłając w wodę skrzepy krwi, które Woo Young dyskretnie wyławia specjalnie przygotowanym do tego sitkiem. Przy kolejnym skurczu słyszę prowadzącą mnie lekarkę, która rzeczowym, pełnym zrozumienia głosem radzi mi oddychać jeszcze wolniej. I takiego właśnie głosu potrzebuję. Krzyk zamienia się w spazmatyczny oddech, spazmatyczny oddech przeobraża się w kontrolowany ruch płuc. Wybudzam się z więzienia. 

Po krótkiej rozmowie z niechęcią godzę się na sugestię znieczulenia zewnątrzoponowego. Sugestia wychodzi od Woo Younga, który chyba nie za bardzo może poradzić sobie z moim cierpieniem, ale decyzja należy do mnie. Jestem trochę sobą zawiedziona, ale wiem też, że żeby przetrwać do końca bez uszczerbku na własnej psychice, musiałabym mieć pomoc taką, jaką zaofiarowała mi przez krótką chwilę lekarka. Głos kogoś, kto mógłby mną właściwie pokierować, kiedy sama już opadam z sił. Niezależny głos z zewnątrz, który przeżył coś podobnego, a przez co któremu mogłabym bezgranicznie zaufać. 

Powoli gramolę się z wanny na tapczan. Ból atakuje nawet przy tej krótkiej przeprawie. Wieszam się bezwładnie na szyi Woo Younga, żeby go tylko przeczekać. Zmiana pozycji ponownie ucisza falę skurczy, ale teraz już wiem, że to stan krótkotrwały. Jestem tak otumaniona, że nie przychodzi mi nawet do głowy, żeby popróbować tych zmian częściej. Moją głowę wypełnia jedynie naprzemiennie pustka i niemy krzyk. Dostaję w końcu zastrzyk, który skutecznie obezwładnia ból. Spętany chemikaliami wiotczeje, staje się łatwy do pokonania bez trudu kontrolowanym już teraz oddechem. Przez półtora godziny odpoczywam na łóżku, zasypiając pomiędzy nieudanymi próbami jego ataku. Woo Young chrapie obok. Jest 17 września, godzina 2:30.


Kwilenie

Położna informuje mnie, że jestem gotowa. Rozwarcie 10cm, możemy zaczynać. Podświadomie zdaję sobie z tego sprawę już od jakiegoś czasu, między udami czuję wypchane już czymś rozluźnienie, ale proszę ją o jeszcze kilka minut. Wychodzi. W nocnej ciszy jem batona i wsłuchuję się w chrapliwy oddech Woo Younga. Już za niedługo za naszą sprawą na tym świecie pojawi się nowa istotka. Już za moment zobaczę twarz mojego syna. Czuję przypływ energii. Ból coraz bardziej daje o sobie znać, ale już w ogóle nie jest mi straszny. 

Położna kieruje mnie do toalety. Próbuję się wypróżnić, ale nadaremnie. Szczerze mówiąc nie staram się za bardzo z powodu irracjonalnej obawy przed niekontrolowanym urodzeniem mojego chłopaka. Siadam w końcu na krzesełku do rodzenia. Chwytam się poręczy pomiędzy udami i przyciągam je do siebie, prząc jednocześnie w przeciwnym kierunku. Wystarczą dwa pchnięcia, żeby pojawił się czubek główki. Przechodzę na tapczan. Na czworaka zaczynam rodzić - położna określa to mianem "na niedźwiedzia".

Czekam na skurcze. Z wysiłku cała się trzęsę, skronie pulsują w napięciu, nabrzmiałe od buzującej krwi. Moje nagie ciało zrasza pot. O tym, że jest nagie, że ktoś mnie widzi tak, jak ja sama siebie nigdy nie widziałam i chyba nigdy nie zobaczę, w ogóle nie myślę. W tym momencie nie ma to żadnego znaczenia. Wstyd nie istnieje. Jestem maksymalnie skupiona, znowu gdzieś sama w nietutejszym, ale już przyjaźniejszym wymiarze. Nagle dochodzi do mnie informacja, że widać już główkę. "Oh my God, Oh my God" - to Woo Young. W jednym momencie trzeźwieję czując, że zbliża się koniec. A właściwie początek wszystkiego. Przy kolejnej fali prę chyba zbyt energicznie i czuję jak rozrywa mnie gdzieś z przodu. Myślę sobie "no cóż" i dosyć obojętnie odnotowuję, że nawet mnie to za bardzo nie zabolało. 

I wtedy po raz pierwszy słyszę kwilenie mojego dziecka.


Narodziny

Potem idzie już jak po maśle. Jestem w swoim żywiole, już chcę mieć małego w swoich ramionach. W końcu następuje ostatnie parcie i lekarka podaje mi małego od tyłu, między nogami. Jest fioletowy, pokrwawiony, obślizgły, gorący, cichutki. Trzymam go pewnie, bez strachu, o który się podejrzewałam. Otaczam go swoim ciałem, robię z niego naturalny inkubator. Za mną słyszę jakieś krzątanie się - to pomocnice porządkują prześcieradła. Kładę się na drugiej stronie łóżka z małym na piersi. Jest taki bezbronny... Mówię do niego i mówię... Bo nie ma się przecież czego bać.

Po kilku minutach Woo Young przecina pępowinę. Ściąga koszulę i kładzie się obok mnie na uporządkowanym już łóżku. Mój syn na klatce piersiowej mojego męża. Ciągle do niego mówię. Mam wrażenie, że był z nami od zawsze i że to, że jest obok jest czymś najnaturalniejszym na świecie.

Prowadząca mnie doktor naciska tymczasem na mój brzuch. Lekki ból i nawet nie wiem kiedy rodzę łożysko. W oświetlonych punktowo ciemnościach, na najzwyklejszym łóżku lekarka zakłada mi szwy. Nic nie czuję. 

Jest 17 września, godzina 4:19.


4,47kg, 60cm. 


 



Fanpage "W Korei i nie tylko" - październik 2014


  • Spędzanie większości czasu w pozycji horyzontalnej z piersiami na wierzchu,
  • oglądanie „Homeland” z pompką przy piersi,
  • zadowolenie na widok kupy o kolorze i konsystencji koreańskiego porridgu z dynii (호박죽) oraz zapachu słodkiego ziemniaka (고구마), 
  • łapanie moczu w locie lub w ostatnim akcie rozpaczy zastawianie się przed nim dłońmi, 
  • łapanie moczu w locie i z radością wyciskanej kupy jednocześnie,
  • łapanie moczu w locie, wyciskanej kupy oraz ulewającego się mleka jednocześnie, 
  • zmienianie finezyjnie obsikanych kaftaników i pieluch,
  • wydłubywanie smarków z miniaturowego noska,
  • czyszczenie serkowatych wymiocin na ramieniu, a po jakimś czasie już po prostu chodzenie obrzyganym cały dzień, 
  • dopingowanie donośnemu bekaniu i pierdzeniu (nie powstydziłby się tutaj żaden koreański 아저씨)...


Do tego oczywiście nieprzespane noce, śniadanie spożywane przeze mnie w partiach przez kilka godzin, nerwowe wypady do toalety, nerwowe prysznice, mokre piżamy od lejącego się mleka, skakanie na piłce gimnastycznej w celu ukojenia juniora - taki był mniej więcej mój październik anno Domini 2015. 

Ale gdy ta mała istotka budzi się rano cała jeszcze taka parująca od gorącego snu, patrzy na ciebie ze zmarszczoną minką i nagle, w rozpoznaniu, uśmiecha się całym sobą... to tak, jakby kochał cię cały świat. To tak, jakbyś ty była kogoś całym światem. Bezwarunkowo, bez podtekstów, bez konieczności tłumaczenia czegokolwiek. Nie wiem, czy istnieje piękniejsze uczucie.

A potem szkrab zacznie jeszcze z tobą gaworzyć w tym swoim gardłowym języku, strzelać minka za minką, chichotać w odpowiedzi na gilgotki i wtedy to już nawet największe kupska niestraszne...


Ethan Park (박이든), 6 tygodni.



Dla porównania mój październik zeszłego roku według fanpage’a „W Korei i nie tylko”.




1 października 2014

Wystawa sklepowa. Nowe trendy w koreańskiej modzie, których nie jestem świadoma?





2 października 2014

Suraksan to pierwsza góra, na którą się wspięłam w Korei. Swoim zwyczajem Koreańczycy zarzekali się, że to tylko taki pagórek, nic wielkiego, a jak przyszło co do czego, to myślałam, że stracę życie - gołe skały, urwiska i śliska nawierzchnia.

Teraz Suraksan już mi nie straszna (w sumie faktycznie to jedyne 637m), mam odpowiednie i nastawienie i buty, a i też na trasie pobudowano wiele zabezpieczeń, a nawet schodków. Tej jesieni mamy ambitny plan zdobycia 8 gór, jak na razie 25% odhaczone.

Suraksan to pierwsza góra, na którą się wspięłam w Korei. Swoim zwyczajem Koreańczycy zarzekali się, że to tylko taki...
Posted by W Korei i nie tylko on Wednesday, October 1, 2014


3 października 2014

Korea zazwyczaj kojarzy się z prężnym rozwojem gospodarczym i dobrobytem. Na ulicach widać dobre samochody, ludzie są pięknie ubrani, błysk kłódek od torebek Louis Vuitton oślepia oczy.

Rzeczywistość wcale nie jest jednak taka różowa. Niezależne organizacje twierdzą, że bezdomnych może być w Korei nawet 4 miliony ludzi (7,5 miliona żyje w ubóstwie względnym)... Na zdjęciu typowy widok, którego świadkiem jestem każdego dnia w drodze do pracy. Dla przypomnienia audycja "Zakorkowanych" na ten temat. 






4 października 2014

Happy Seoul! Happy Soul! Wyśmienitego weekendu!




Trzecia góra tej jesieni zdobyta. Tym razem padło na Gwanaksan na południu Seulu. Wysokość znowu mało powalająca (629m), ale czarny szlak był naprawdę "czarny" - chwilami miałam wrażenie, że odpadnę od ściany i runę w dół, na co pewnie tylko czyhał latający wokół helikopter ratunkowy. Swoją drogą później okazało się, że chodzenie tą ścieżką jest zabronione, ale tłumy Koreańczyków i tak robią swoje (a my za nimi jak owieczki na rzeź). Widoki za to przednie, zdecydowanie w czołówce jeżeli chodzi o góry wokół stolicy.

Trzecia góra tej jesieni zdobyta. Tym razem padło na Gwanaksan na południu Seulu. Wysokość znowu mało powalająca (629m),...
Posted by W Korei i nie tylko on Saturday, October 4, 2014


7 października 2014


Zwykłe parasolki, a ile radości.






9 października 2014


Czasem w szufladzie odnajduję tego rodzaju cudeńka i sama nie mogę uwierzyć, że są mojego autorstwa. Po co to komu? Skąd zapał? 

A potem siadam do stołu, zaczynam skrobać i odpowiedź przychodzi sama.







Tym razem trzecie miejsce... Lepiej niż w zeszłym roku, ale mam jakiś niedosyt, bo partia, w której czułam się najmocniej zupełnie mi nie wyszła. Ale oceńcie sami...




10 października 2014

Po wczorajszym konkursie pansori w Jeonju pojechaliśmy do Muju. Tam zdecydowałam się na wspinaczkę na czwartą co do wysokości górę w Korei - Deokyusan (1614 m). To był dzień roboczy, więc byliśmy praktycznie sami, co jest w koreańskich górach raczej rzadkością. Widoki zapierały dech w piersi, powietrze powalało zapachem natury. Do tego zaskoczyły nas kolory - tutaj już w pełni różnobarwna jesień.

Po wczorajszym konkursie pansori w Jeonju pojechaliśmy do Muju. Tam zdecydowałam się na wspinaczkę na czwartą co do...
Posted by W Korei i nie tylko on Friday, October 10, 2014


17 października 2014


Kilka zdjęć obcokrajowców z koncertu pansori na Jeonju Sori Festival w zeszłym tygodniu. A tych, którzy nie mieli okazji jeszcze zobaczyć mojego występu zapraszam do oglądnięcia video






18 października 2014


To, co zostało we mnie z Polski zajęło piąte miejsce w Konkursie Literackim zorganizowanym przez Oficynę Niezależnych Autorów "Favoryta". Antologia już w sprzedaży, a mój tekst pod linkiem "Jeden dzień. Polska, jaką pamiętam".


23 października 2014

덩 궁따 궁 따궁!


덩 궁따 궁 따궁!
Posted by W Korei i nie tylko on Thursday, October 23, 2014


24 października 2014

Prawdziwa gratka. Trzy spotkania i trzy rozmowy na temat tego, cóż to takiego Koreańczycy robią inaczej. Zapraszam do odsłuchania audycji Zakorkowani:




25 października 2014

Kolejna góra, tym razem Cheonmasan (812m). Ludzi brak, drzewa przeważająco liściaste. Pogoda wspaniała.

Kolejna góra, tym razem Cheonmasan (812m). Ludzi brak, drzewa przeważająco liściaste. Pogoda wspaniała. :-D
Posted by W Korei i nie tylko on Saturday, October 25, 2014


31 października 2014

Niestety w dniu ślubu mojej bliższej koleżanki z pracy byłam na festiwalu w Jeonju. A ślub jak na Koreę był niesłychany! Zamiast 30 minut trwał prawie cały dzień. Zamiast fabryki "wedding hall" domek w górach i ceremonia na świeżym powietrzu. Do tego tańcowanie, śpiewanie, harce i swawola. Pomysł tak niestandardowy w Korei, że aż dostał się do telewizji. :):) 

Więcej do poczytania tutaj.


Jeżeli ktoś by mi kilka lat temu powiedział, że będę kiedyś wyśpiewywała koreańskie pieśni ludowe to kazałabym my postukać się porządnie w głowę. A jakby mi powiedział, że będę do tego bębniła na własnym bębenku, to odwróciłabym się na pięcie stwierdzając, że na pewno ma nierówno pod sufitem.

Na te chwilę stan rzeczy jest następujący: już czwarty semestr pansori w National Theatre of Korea oraz nowy nabytek w progach domu - 소리북 wybrany z profesjonalnym bębniarzem przez moją wspaniałą nauczycielkę. Teraz tylko muszę przedłużyć umowę najmu i mogę spokojnie grać sąsiadom... Na nerwach .







Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...